Opowieści niedokończone
DRZEWO
Wydawali się tacy pospolici. Ona miała na sobie obcisłe dżinsowe spodnie i bluzkę odkrywającą pępek. Do piersi przyciskała jakąś książkę. Bez przerwy się śmiała. On szedł za nią powoli. Nie próbował jej dogonić. Miał na sobie spocony podkoszulek i szare spodnie.
Kiedy oparła się o drzewo, jej ciepło przenikało przez korę, aż do samego środka. Była jak liść osiki. On rysował na jej ramieniu ósemki. Wskazującym, lekko przygiętym palcem muskał skórę delikatniej od słońca. Odpowiedziała mu małymi guziczkami, które wystrzeliły w opiętej bluzce wprowadzając obydwoje w zakłopotanie. Szczebiotała coś bez sensu obracając w dłoni patyk. Jego palec błądził po dekolcie pozostawiając na skórze niewidoczne figury. Marszcząc czoło zbliżył usta i pocałował ją w szczelinę pomiędzy wysuwającymi się powoli z bluzki piersiami. Zamknęła oczy. Udawała, że jej nie ma. Ręką błądziła po trawie, wyrywała źdźbła i miętosiła je wyciskając krople zielonego płynu. On nerwowymi ruchami walczył z twardą materią swoich i jej dżinsów, zraszał wszystko swoim potem. Nagle jej szczebiot urwał się. Jęknęła cicho, odepchnęła go i skuliła się. Pogłaskał ją po głowie. Ścierał ze spodni małe kropelki, jakby się ich wstydził. Siedzieli przez chwilę oddaleni od siebie. Potem on wstał, wyciągnął z kieszeni scyzoryk i zaczął wycinać coś w korze. Ona popatrzyła na napis wyryty na drzewie i szepnęła: „To boli”.
….
Jeździł palcem po wyrytych w drzewie literach, jakby się ich uczył. Mimo że był już przymrozek, jego czoło było mokre od potu. Lewa ręka nerwowo błądziła w powietrzu, nogi drżały. Wyciągnął z kieszeni gruby sznur. Obejrzał się. Potem zaczął rozwijać kłębek. Sznur wypadł mu z ręki. Podniósł i przerzucił go przez potężny konar nad głową. Położył dwie drewniane skrzynki jedna na drugiej, a potem się na nie wspiął. Zrobił solidny węzeł. Ręka zaczęła wędrować po szyi dotykając jej delikatnie. Oczy zrosiły łzy. Zawiązał sznur na szyi. Zaciągnął supeł. Głowa była nieco wyżej od gałęzi. Był spokojny. Stał przez chwilę w bezruchu, potem kopnął skrzynkę. Sznur naprężył się. Gałąź nie drgnęła. Sznur wbił się lekko w korę.
…
Dwa dni później wiszące ciało znaleźli chłopcy. Mieli w tej okolicy tajemną kryjówkę. Narobili krzyku. Jakiś mężczyzna wszedł na skrzynkę i przeciął nożem sznur.
Ci chłopcy przychodzili tu często. Rzucali tornistry w trawę i wdrapywali się na któreś z drzew. Robili to na wyścigi. Czasami obydwaj upatrywali sobie to samo drzewo. Wzajemnie sobie przeszkadzali, ciągnąc się za swetry. Innym razem siadali w cieniu i w skupieniu oglądali jakieś fotografie. Rozmawiali bądź zaśmiewali się do utraty tchu.
Wtedy siąpił deszcz. Krzyczeli coś do siebie. Popychali się. Ich złość narastała. Przez gęste liście deszcz przebijał się rzadziej. Jeden z nich nerwowo szukał czegoś w tornistrze. W końcu wyciągnął jakąś pomiętą kartkę. Drżącą ręką podał koledze. Ten nachylił się nad nią. Zanim jednak zdążył doczytać do końca rzędu liter, otrzymał potężny cios w twarz. Zachwiał się. Ręce zacisnęły się w pięści. Nie pozostał dłużny. Odpowiedział ciosem. Potem prawie równocześnie chwycili się i zaczęli tarmosić. Przewrócili się na mokrą trawę. Krople deszczu zmieszały się z kroplami krwi. Bili się długo i zaciekle. Potem wstali, zabrali tornistry i odeszli każdy w swoją stronę. Nigdy już się tu nie pojawili.
…
Szkoda, lubiła na nich patrzeć. Zastanawiała się, do którego z nich będzie podobny syn, którego nosiła w swoim łonie. Przychodziła tu prawie codziennie. Siadała na ławce w cieniu liści, wypinała wygodnie ogromny brzuch i zamykała oczy. Wyobrażała sobie twarz swojego syna.
Tego dnia kiedy przyszła wczesnym rankiem była zupełnie inna. Miała zmęczoną twarz, tłuste włosy, poplamioną sukienkę. Znikł jej brzuch. Przyniosła małe zawiniątko. Położyła je na zroszonej ławce. W plastikowej torbie reklamującej wranglery coś się ruszało. Słychać było cichy pisk. Odeszła. Najpierw ustał płacz, potem przestała szeleścić reklamówka.
…
Wtedy też zaczęło umierać drzewo. Umierało długo. Najpierw straciło wzrok, potem słuch. Potem przestało odczuwać dotyk. Przestało pić wodę. Zamieszkały w nim robaki. Reszty dokonała wichura.
GÓRA
Owady ją uwielbiają. Motyle, pszczoły, świerszcze, muszki. Zawsze się tu od nich roi.
U jej stóp, od wschodniej strony, w miejsce wyznaczone przez instynkt zlatują się z okolic trutnie i królowe. Mają tu swoje jedyne w życiu pszczele gody. To tu właśnie trutnie napełniają woreczki nasienne matek, by te już do końca swojego królewskiego życia mogły w ulu składać jajeczka, z których wyklują się pszczoły robotnice.
Starzy ludzie opowiadają, że kiedyś mieszkały tu boginki. Niektórzy twierdzą nawet, że widzieli te kobiety rodem z piekła robiące u podnóża góry pranie. Dawniej boginki przychodziły do wsi i podmieniały dzieci. Zabierały ludzkie, a zostawiały swoje – brzydkie i wrzeszczące. Dlatego nie wolno było pozostawiać niemowląt bez opieki nawet na chwilę.
Dziś po boginkach ślad zaginął. Nie ma ich ani po jasnej, ani po ciemnej stronie Góry.
Przez lata na wzgórze za wsią prawie codziennie przychodziła mała dziewczynka.
Wymykała się z domu, biegła przez las, potem przez pola, by na koniec wdrapać się na sam wierzchołek. Najczęściej na bosaka. Uwielbiała dotykać w ten sposób wilgotnej ziemi. Nasiąkniętej deszczem jak gąbka. Skąpanej w rosie trawy, która moczyła nogi aż po kolana. Lubiła drapanie stóp, kiedy delikatnym krokiem szła po ściernisku. Już wczesną wiosną, kiedy zaczynał topnieć śnieg, idąc na Górę ściągała buty. Lubiła ten szczypiący lodowaty dotyk.
Jednak najprzyjemniejsze było wspinanie się boso po samych skałach. Brak butów wymuszał delikatność i uwagę, kontrolę każdego stawianego kroku.
Na szczycie mogła siedzieć godzinami. Lubiła słuchać owadziej muzyki, śledzić tor gnanych przez wiatr chmur, za którymi podążały po polach cienie. Lubiła słuchać odgłosów szczekających psów w oddalonej wsi, kościelnych dzwonów, przejeżdżających na sygnale karetek. Czasem przyfruwał do niej lekki wiatr, oplatał ją chłodem, zaczepiał. Był jak duch. Nie bez powodu przychodził właśnie do niej.
Na wzgórzu próbowała się modlić. Czasem używała do tego słów, czasem po prostu obcowała z nieokreśloną istotą wyższą. Bogiem? Naturą? Nie starała się Jej nazwać ani wyobrazić. Nadać jakiegokolwiek kształtu. Po prostu czuła obecność. Wydawało jej się, że tu na wzgórzu jest przez Nią otoczona ze wszystkich stron, bezpieczna. Czuła, że jest w samym środku jakiejś nieokreślonej Mocy, Dobroci, Miłości. W kościele takie modlitwy jej nie wychodziły. Miała z tego powodu wyrzuty sumienia. I bała się tych wszystkich świętych z książeczki do nabożeństwa, którą babka Ludwika trzymała na półce. Ale bała się tylko wtedy, kiedy była z dala od wzgórza. Tu na samym szczycie zawsze czuła, jakby była pod czyjąś ochroną. Nawet, jeśli nad górą szalała burza, a ona na czubku wystawiała się na strzały piorunów, wiedziała, że tu w tym miejscu, nie może jej się nic stać.
Poczucie bezpieczeństwa gwałtownie znikało, kiedy tylko schodziła w dół. Szczególnie, kiedy zasiedziała się do zmroku i wracała w ciemnościach. Bała się idąc polami, chociaż równiny i otwarte przestrzenie pozwalały jej kontrolować, czy ktoś – człowiek lub duch – niepostrzeżenie nie zbliża się do niej. Strach ogarniał ją, kiedy przechodziła obok niewielkiego lasu, w którym przed laty powiesił się sąsiad. Nie pamiętała go, ale bała się tego miejsca. Niełatwe było przejście brzegiem lasu tuż nad wsią. Zło czyhało. Wyobrażała sobie dużą rękę, która wyłania się z ciemności i wciąga ją do środka. Las był zły i straszny.
Idąc dalej przez stary most wypatrywała, czy nie zastąpi jej drogi niemiecki strażnik straszący tu od czasu okupacji. Czekała aż usłyszy miarowy stukot żołnierskich butów.
Na skrzyżowaniu miała pojawiać się kobieta bez głowy, ale strach był tu już mniejszy, bo dom był w zasięgu wzroku.
Bała się tych powrotów po ciemku, a jednak za każdym razem wydłużała pobyt na wzgórzu w nieskończoność.
Czasami nie miała czasu, by dobiec na wzgórze, wtedy wychodziła tylko do linii lasu. Zatrzymywała się i przez długą chwilę syciła widokiem swojej góry.
Góra stała dostojnie pośród równinnych pól roztaczających się wokół . Z tej perspektywy miała idealne kształty. Była w niej jakaś czystość, harmonia. I moc.
Od południa góra była naga. Jej kamienne ciało – jasne, zbudowane z wapienia, tylko gdzieniegdzie porośnięte było skalniakami i zaczepnymi krzakami dzikiej róży. Ale można je było dostrzec dopiero z bliska.
Od północy wzgórze było zalesione, mroczne i wilgotne. Nawet w słoneczny dzień było tam ciemno. Dziewczynka rzadko zapuszczała się w tę część.
..
Wtedy był upalny dzień, ciężki. Wdrapała się na wierzchołek. Słońce paliło. Żadnych powiewów wiatru. Wydawało jej się, że za chwilę stopi się jak masło. Myśli były wolniejsze, wszystko zastygło w bezruchu. Nawet wieś w oddali była jakaś wyjątkowo cicha. Psy nie ujadały jak zwykle, zamilkł turkot maszyn. Gdyby nie dźwięk kościelnych dzwonów, pomyślałaby, że wieś wymarła. Dziewczynka posiedziała na szczycie dwie, może trzy godziny. Upał dawał się we znaki. Nie miała ze sobą wody, postanowiła więc wrócić do domu. Było cicho. Żadnych głosów, żadnych dźwięków, szumów. Słyszała tylko szuranie swoich stóp po trawie.
Była już pod lasem. Ptaki nie śpiewały, kundel, który zawsze oszczekiwał ją przy moście, tym razem milczał. Dziwne. Nikogo nie było przy drodze. Żadnych samochodów, ludzi, grzebiących w rowie kur. Poczuła niepokój. Może to ten upał spowodował, że wszystkie żywe istoty pochowały się. Psy, koty, kury, ptaszki, pszczoły, mrówki, muchy, krowy, ludzie.
Wbiegła do domu. Drzwi były lekko uchylone, ale wewnątrz nie było nikogo. Ani rodziców, ani siostry. Sprawdziła piwnice i strych. Zatelefonowała do sąsiadów. Nikt nie podniósł słuchawki.
Wyszła na drogę. Absolutna cisza. Słońce było już po zachodniej stronie. Spływało ciężko w dół. Nie było żywej duszy – nigdzie. Obiegła pół wsi, zaglądała do domów, penetrowała kolejne pomieszczenia. Krzyczała. Nikt jej nie odpowiadał.
ANIOŁ
Owady ją uwielbiają. Motyle, pszczoły, świerszcze, muszki. Zawsze się tu od nich roi.
U jej stóp, od wschodniej strony, w miejsce wyznaczone przez instynkt zlatują się z okolic trutnie i królowe. Mają tu swoje jedyne w życiu pszczele gody. To tu właśnie trutnie napełniają woreczki nasienne matek, by te już do końca swojego królewskiego życia mogły w ulu składać jajeczka, z których wyklują się pszczoły robotnice.
Starzy ludzie opowiadają, że kiedyś mieszkały tu boginki. Niektórzy twierdzą nawet, że widzieli te kobiety rodem z piekła robiące u podnóża góry pranie. Dawniej boginki przychodziły do wsi i podmieniały dzieci. Zabierały ludzkie, a zostawiały swoje – brzydkie i wrzeszczące. Dlatego nie wolno było pozostawiać niemowląt bez opieki nawet na chwilę.
Dziś po boginkach ślad zaginął. Nie ma ich ani po jasnej, ani po ciemnej stronie Góry.
Przez lata na wzgórze za wsią prawie codziennie przychodziła mała dziewczynka.
Wymykała się z domu, biegła przez las, potem przez pola, by na koniec wdrapać się na sam wierzchołek. Najczęściej na bosaka. Uwielbiała dotykać w ten sposób wilgotnej ziemi. Nasiąkniętej deszczem jak gąbka. Skąpanej w rosie trawy, która moczyła nogi aż po kolana. Lubiła drapanie stóp, kiedy delikatnym krokiem szła po ściernisku. Już wczesną wiosną, kiedy zaczynał topnieć śnieg, idąc na Górę ściągała buty. Lubiła ten szczypiący lodowaty dotyk.
Jednak najprzyjemniejsze było wspinanie się boso po samych skałach. Brak butów wymuszał delikatność i uwagę, kontrolę każdego stawianego kroku.
Na szczycie mogła siedzieć godzinami. Lubiła słuchać owadziej muzyki, śledzić tor gnanych przez wiatr chmur, za którymi podążały po polach cienie. Lubiła słuchać odgłosów szczekających psów w oddalonej wsi, kościelnych dzwonów, przejeżdżających na sygnale karetek. Czasem przyfruwał do niej lekki wiatr, oplatał ją chłodem, zaczepiał. Był jak duch. Nie bez powodu przychodził właśnie do niej.
Na wzgórzu próbowała się modlić. Czasem używała do tego słów, czasem po prostu obcowała z nieokreśloną istotą wyższą. Bogiem? Naturą? Nie starała się Jej nazwać ani wyobrazić. Nadać jakiegokolwiek kształtu. Po prostu czuła obecność. Wydawało jej się, że tu na wzgórzu jest przez Nią otoczona ze wszystkich stron, bezpieczna. Czuła, że jest w samym środku jakiejś nieokreślonej Mocy, Dobroci, Miłości. W kościele takie modlitwy jej nie wychodziły. Miała z tego powodu wyrzuty sumienia. I bała się tych wszystkich świętych z książeczki do nabożeństwa, którą babka Ludwika trzymała na półce. Ale bała się tylko wtedy, kiedy była z dala od wzgórza. Tu na samym szczycie zawsze czuła, jakby była pod czyjąś ochroną. Nawet, jeśli nad górą szalała burza, a ona na czubku wystawiała się na strzały piorunów, wiedziała, że tu w tym miejscu, nie może jej się nic stać.
Poczucie bezpieczeństwa gwałtownie znikało, kiedy tylko schodziła w dół. Szczególnie, kiedy zasiedziała się do zmroku i wracała w ciemnościach. Bała się idąc polami, chociaż równiny i otwarte przestrzenie pozwalały jej kontrolować, czy ktoś – człowiek lub duch – niepostrzeżenie nie zbliża się do niej. Strach ogarniał ją, kiedy przechodziła obok niewielkiego lasu, w którym przed laty powiesił się sąsiad. Nie pamiętała go, ale bała się tego miejsca. Niełatwe było przejście brzegiem lasu tuż nad wsią. Zło czyhało. Wyobrażała sobie dużą rękę, która wyłania się z ciemności i wciąga ją do środka. Las był zły i straszny.
Idąc dalej przez stary most wypatrywała, czy nie zastąpi jej drogi niemiecki strażnik straszący tu od czasu okupacji. Czekała aż usłyszy miarowy stukot żołnierskich butów.
Na skrzyżowaniu miała pojawiać się kobieta bez głowy, ale strach był tu już mniejszy, bo dom był w zasięgu wzroku.
Bała się tych powrotów po ciemku, a jednak za każdym razem wydłużała pobyt na wzgórzu w nieskończoność.
Czasami nie miała czasu, by dobiec na wzgórze, wtedy wychodziła tylko do linii lasu. Zatrzymywała się i przez długą chwilę syciła widokiem swojej góry.
Góra stała dostojnie pośród równinnych pól roztaczających się wokół . Z tej perspektywy miała idealne kształty. Była w niej jakaś czystość, harmonia. I moc.
Od południa góra była naga. Jej kamienne ciało – jasne, zbudowane z wapienia, tylko gdzieniegdzie porośnięte było skalniakami i zaczepnymi krzakami dzikiej róży. Ale można je było dostrzec dopiero z bliska.
Od północy wzgórze było zalesione, mroczne i wilgotne. Nawet w słoneczny dzień było tam ciemno. Dziewczynka rzadko zapuszczała się w tę część.
..
Wtedy był upalny dzień, ciężki. Wdrapała się na wierzchołek. Słońce paliło. Żadnych powiewów wiatru. Wydawało jej się, że za chwilę stopi się jak masło. Myśli były wolniejsze, wszystko zastygło w bezruchu. Nawet wieś w oddali była jakaś wyjątkowo cicha. Psy nie ujadały jak zwykle, zamilkł turkot maszyn. Gdyby nie dźwięk kościelnych dzwonów, pomyślałaby, że wieś wymarła. Dziewczynka posiedziała na szczycie dwie, może trzy godziny. Upał dawał się we znaki. Nie miała ze sobą wody, postanowiła więc wrócić do domu. Było cicho. Żadnych głosów, żadnych dźwięków, szumów. Słyszała tylko szuranie swoich stóp po trawie.
Była już pod lasem. Ptaki nie śpiewały, kundel, który zawsze oszczekiwał ją przy moście, tym razem milczał. Dziwne. Nikogo nie było przy drodze. Żadnych samochodów, ludzi, grzebiących w rowie kur. Poczuła niepokój. Może to ten upał spowodował, że wszystkie żywe istoty pochowały się. Psy, koty, kury, ptaszki, pszczoły, mrówki, muchy, krowy, ludzie.
Wbiegła do domu. Drzwi były lekko uchylone, ale wewnątrz nie było nikogo. Ani rodziców, ani siostry. Sprawdziła piwnice i strych. Zatelefonowała do sąsiadów. Nikt nie podniósł słuchawki.
Wyszła na drogę. Absolutna cisza. Słońce było już po zachodniej stronie. Spływało ciężko w dół. Nie było żywej duszy – nigdzie. Obiegła pół wsi, zaglądała do domów, penetrowała kolejne pomieszczenia. Krzyczała. Nikt jej nie odpowiadał.
ON, ONA i ONA
Spotykali się, kiedy ona wyjeżdżała. Wtedy dom należał do nich. Pokazywał jej różne ważne dla niego rzeczy, słuchali muzyki, kochali się, przygotowywali wspólnie posiłki. Ona bardzo pilnowała, żeby nie zostawiać po sobie żadnych śladów, zapachów, żeby każdy przedmiot – w tym nie jej domu – pozostał na swoim miejscu.
Trwało do dość długo i dobrze funkcjonowało. Kiedyś, podczas niewiadomo której już wizyty, on przywitał ją sensacją:
– Wiesz, prawie wpadłem. Znalazła na podłodze fioletową frotkę do włosów i zrobiła mi karczemną awanturę. Przez kilka dni dręczyła mnie pytaniami.
– Ale ja nie spinam włosów frotkami i nie lubię koloru fioletowego – zdziwiła się kobieta.
– Wiem, wiem. To była jej frotka. Kiedyś, dawno temu spiąłem nią worek z jakimiś szpargałami. Ostatnio coś w nim grzebałem i zapomniałem spiąć z powrotem.
– Trzeba jej było to powiedzieć.
– No wiesz, przecież to nieprawdopodobne. Nie uwierzyłaby. Powiedziałem, że był tu kumpel z żoną, która musiała zgubić tę cholerną frotkę. Ale nie uwierzyła. Ciągle wraca do tego tematu.
– Ja powiedziałabym prawdę – odpowiedziała ona.
– Którą prawdę? Tę o frotce czy o nas? – zapytał.
Nie potrafiła odpowiedzieć. Nie rozumiała tego kłamstwa, niepotrzebnego kłamstwa. Nie chciała zresztą o tym myśleć. Bo to tylko przypominało jej, że jest tu intruzem. Na szczęście nie było wiele czasu na zatapianie się w myślach. Musieli nacieszyć się sobą na zapas.
On zaczął powoli rozplątywać jej włosy spięte w kok. Zdjął plastikową spinkę, potem powpinane we włosy wsuwki. Lubił bawić się jej włosami. Rozebrał ją. Kochali się długo i namiętnie. Tak samo jak za pierwszym razem. Potem długo przytulali się do siebie, on głaskał ją z czułością. Zasnęli splątani.
Rano – jak zwykle pośpiesznie – sprzątała po sobie. Pakowała swoje rzeczy i zapachy. Kiedy spinała włosy ostatnią wsuwką, jakiś głos kazał jej zostawić ją tam. Wyciągnęła ją z włosów, podeszła do okna i wcisnęła w ziemię w doniczce. Wsuwki nie było widać.
Kilkanaście dni później znowu tam była. Miała mu tyle rzeczy do opowiedzenia. Pokazywała notatki z jakiejś rozmowy. Nie zabrała tej kartki, wcisnęła ją pomiędzy książki. Ich książki.
Po kolejnej wizycie wyszła w jednej skarpetce, drugą schowała głęboko pod łóżko. Ciekawe jak często robią generalne porządki, takie z odsuwaniem mebli? – pomyślała.
Największą jej dumą było jednak zawieszenie na ścianie w kuchni małego krzyżyka. Kilka razy zastanawiała się, po co ktoś wbił gwóźdź w takim miejscu. Aż któregoś razu, kiedy on na chwilę wyszedł z mieszkania, wzięła taboret i powiesiła na tym gwoździu swój krzyżyk. Mały, prawie niewidoczny. Potem, za każdym razem, kiedy tam przychodziła, sprawdzała, czy jest na swoim miejscu. Był.
W mieszkaniu przybywało jej przedmiotów. Rękawiczka w bucie, szminka, która niby przypadkiem wpadła za szafkę w łazience. Fotografia z dzieciństwa wciśnięta do ich albumu, nie przeglądanego od lat. Stary stuzłotowy banknot schowany za fotografią wiszącą na ścianie. Gipsowy skarabeusz przywieziony z Egiptu w pudełku z jakimiś śrubkami. Nici, gruzińska przyprawa, reklamówka z jej ulubionego sklepu, mały kalendarz, widokówka z wakacji, stary scyzoryk, czarne spinacze, bilet z muzeum, słoik po marynowanym imbirze. As pik z talii, którą grała w brydża za życia ojca. Olbrzymi guzik – zapasowy – od płaszcza, który właśnie kupiła. Srebrny widelec z wyłamanym zębem. Kalkulator, który woziła w samochodzie. Zapałki z jakiejś knajpy w Lizbonie.
Kiedyś nawet udało jej się w ogrodzie, na dość zaniedbanej rabatce, nasadzić swoją roślinę. Dbała, by każdy z tych przedmiotów był ukryty, niewidoczny. Co jakiś czas sprawdzała, czy rzeczy są na swoim miejscu. Były. On też nic nie mówił o odkryciu w domu jakiegokolwiek z podejrzanych przedmiotów.
Tamta kobieta nie domyślała się jej istnienia. Może udawała.
A ona marzyła, że kiedyś te wszystkie przedmioty wyjdą z kryjówek, opowiedzą tajemnicę skrywaną od miesięcy. Może nawet przestraszą swoim istnieniem tamtą, zupełnie jej obcą kobietę. Wyobrażała sobie, jak zardzewiała wsuwka z doniczki przekłuwa jej serce. Pomadka do ust wycieka krwią. Krawędź fotografii staje się brzytwą. Słoik więzieniem, w którym brakuje powietrza. Roślina w ogrodzie truje.
KTO ZNAJDUJE, ŹLE SZUKAŁ
Zawsze mylił numery, przekręcał nazwiska i nazwy. Wtedy zamiast ósemki w numerze telefonu przycisnął dziewiątkę. Zamiast mechanika, po drugiej stronie usłyszał miły głos kobiecy. Zaczął się pospiesznie tłumaczyć, przepraszać, chciał jak najszybciej skończyć przypadkową rozmowę i wykręcić właściwy numer. Liczył, że uda mu się naprawić samochód jeszcze tego samego dnia. Jego słowotok kobieta przerwała delikatnym, ledwo słyszalnym; „dziękuję”.
– Za co? – roześmiał się. Nie usłyszał odpowiedzi. Po drugiej stronie zapanowała cisza. Dodzwonił się do mechanika, ten znalazł dla niego czas, wszystko ułożyło się tak jak planował.
O przypadkowej rozmowie przypomniał sobie późnym wieczorem. Miał wielką ochotę zadzwonić jeszcze raz. Numer telefonu pozostał w pamięci aparatu. Dochodziła już północ. Za późno na rozmowy. Poza tym jak miałby to wytłumaczyć? Kolejną pomyłką? Nie był podrywaczem, nie zaczepiał kobiet.
Nie mógł jednak zasnąć. Przez pół nocy obsesyjnie myślał o tej krótkiej rozmowie. I w następny dzień, i w następny. Nie rozumiał dlaczego, ale miał ogromną potrzebę rozmowy z tą tajemniczą osobą. Zastanawiał się, jak wygląda, ile ma lat. Co robi o tej właśnie porze. Czy jest wykształcona, ładna? Co jada na śniadanie? Czy się upija, czy pali papierosy? Czy lubi kolor zielony? Chciałby, żeby lubiła kolor zielony. Czy się maluje? W jaki sposób? Czy zakłada buty na obcasie?. Czy ma męża, narzeczonego, kochanka? Czy się z kimś kocha? Czy kochała się wczoraj? Kiedy ostatni raz się kochała? W jakiej pozycji najczęściej? Czy ma zadbane paznokcie? I jak wyglądają jej pięty? Czy przeklina?
Jego wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach i podsuwała kolejne pytania, kolejne obrazy. Ale nie miał odwagi zatelefonować. Zapisał tylko numer z komórki na bilecie tramwajowym i przypiął nad biurkiem.
Mijały dni, tygodnie, wracał często do tamtej rozmowy, ale już nie tak obsesyjnie. Aż do tego wieczoru, kiedy przyszedł jego kumpel. Po trzecim piwie, jak zwykle zaczęli rozmawiać o kobietach. Jego kompan opowiedział o kolejnym miłosnym podboju, zapewne zmyśloną historię. Nie wie nawet dlaczego, opowiedział mu o swojej małej obsesji.
– Zadzwoń, może uda ci się zarwać laskę. Poświntuszysz sobie bezkarnie przez telefon, może ściągniesz panienkę na jakieś małe spotkanko zakończone śniadaniem. Masz wolną chatę, nad czym ty się zastanawiasz? – kumpel gadał jak najęty.
– Tylko pamiętaj, ładny głos niekoniecznie musi oznaczać ładną buzię – przestrzegał podchmielony kolega.
– Albo lepiej daj mi ten numer, przelecę panienkę, a za kilka dni przyjdę z nią do ciebie i cię zapoznam – nalegał.
Chciał jak najszybciej skończyć ten temat. Żałował, że wyjawił swój sekret. W ogóle po kilku piwach, kolega – jak zwykle – zaczynał być męczący. Bez większej kurtuazji przeprosił go. Powiedział, że jest zmęczony a jutro ma ciężki dzień. Wyprosił gościa i rozsiadł się wygodnie na kanapie. Prawie zasnął. Nagle poczuł, że musi do tej kobiety zadzwonić, że powinien, że bardzo tego chce. Odwagi dodawał mu wypity alkohol.
Z przerażeniem spostrzegł, że nad biurkiem nie ma przypiętego biletu z numerem. Zaczął nerwowo szukać. Odetchnął z ulga. Bilet leżał koło biurka, po prostu spadł. Wyciągnął z lodówki kolejną butelkę, otworzył, nalał sobie piwo do ulubionego kufla i usiadł koło stolika z telefonem. Wypił łyk i powoli zaczął wykręcać cyfrę po cyfrze. Serce biło mu jakby zaraz miało przebić skórę i wyskoczyć jak kukułka z zegara z animowanych bajek.
Numer nie był zajęty. Po drugiej stronie nikt jednak nie odbierał. Czekał cierpliwie, coraz bardziej zrezygnowany.
– Wiedziałam, że pan zatelefonuje – usłyszał ten sam głos w momencie, kiedy już miał odłożyć słuchawkę.
– Naprawdę? Pani czekała? Pani mnie pamięta? Pani wie kto dzwoni? – jąkał się, plątał jak uczniak.
– Wiedziałam – głos po drugiej stronie był śmiejący.
– Chciałam, żeby pan zadzwonił. Chciałam pana jeszcze usłyszeć – kobieta miała pewny glos, nie było w nim nuty zawstydzenia. Była bardzo naturalna.
– Dlaczego wtedy pani mi podziękowała? – zapytał.
– Nie wiem, może dlatego, że ta rozmowa sprawiła mi przyjemność, może była mi po prostu potrzebna.
– Jest pani samotna?
– Nie wiem, co to znaczy?
– Czy pani ma kogoś?
– Co to za pytanie? – kobieta zaczęła odpowiadać pytaniem na pytanie. Zaczęli się przekomarzać, żartować. Po kilku minutach rozmowy, miał wrażenie, jakby znali się od lat, jakby byli starymi przyjaciółmi. Rozmawiali długo i żadne nie miało ochoty zakończyć. W końcu to ona zapytała, czy przypadkiem nie idzie jutro do pracy. Zrozumiał aluzję, zapytał tylko, czy będzie mógł jutro zadzwonić znowu. Uśmiechnęła się i powiedziała trochę zalotnie:
– Jeśli chcesz…..
Był już środek nocy, a on zamiast spać, myślał o niej. Czuł ten niepokój, o którym już prawie zapomniał. Czy mógł się zakochać w głosie?
Nie była zbyt gadatliwa, bardziej słuchała niż mówiła. Była inteligentna i dowcipna. Jej głos szeleścił jak jedwab. Był delikatny, trochę śpiewny, muskał powietrze. Zaskoczony był swoimi myślami, porównaniami. Postanowił, że jutro zapyta ja, gdzie mieszka, jak wygląda, co robi, jak ma na imię. Jeśli oczywiście nieznajoma kobieta odbierze.
Następnego dnia nie czekał do wieczora. Kiedy tylko wrócił z pracy i pospiesznie zjadł jakieś resztki z wczorajszej kolacji, wykręcił numer. Czekał cierpliwie. Wyobrażał sobie, jak podchodzi do telefonu, jak odrzuca włosy na bok. Ciekawe jakie ma włosy – długie, krótkie, czarne, blond, może rude. Chciałby, żeby miała krucze włosy. Z rozmyślań wyrwało go:
– Halo, jesteś tam?
– Właśnie wyobrażałem sobie, jakie masz włosy
– I jakie mam? – zapytała.
– To ty mi powiedz
– A jakie włosy powinnam mieć?
Nie była łatwą rozmówczynią. Nie odpowiadała wprost. Nie dowiedział się jaki ma kolor włosów. Nie zadał żadnego z pytań, które planował w nocy. Ale rozmawiało im się równie dobrze, jak dzień wcześniej. Opowiadał jej o swojej pracy, potem przeszli na temat książek, które ostatnio czytali. Okazało się, że „Fale” Wirginii Woolf są także jej ulubioną książką. I że lubi kolor zielony. I filmy Wendersa, i muzykę Satiego. I…….
Już dawno z nikim mu się tak dobrze nie rozmawiało. Może nawet z nikim wcześniej. Tak, z żadną kobietą nie miał tylu wspólnych tematów. Nawet nie spostrzegł, jak minęły trzy godziny. Tym razem to on przerwał rozmowę, nie chciał być natrętny. Zapytał, czy nie przeszkadza jej w domowych zajęciach, czy nie zajmuje zbyt dużo czasu.
– Powiedziałabym, gdybym nie miała czasu – odpowiedziała.
Rozmawiali codziennie, o różnych porach. Gdy tylko mógł, telefonował. Ona nigdy nie dzwoniła do niego. Ale nigdy nie zdarzyło się, żeby powiedziała, że nie może teraz rozmawiać, że jest zajęta. Zawsze miała dla niego czas. To było cudowne.
Ale nie chciała o sobie mówić. Wydawało mu się, że tyle o niej wie, a nie wiedział, gdzie mieszka, jak wygląda, czy ma męża. Jak ma na imię. Nie wiedział o niej nic. Niepokoiło go to. Podobnie jak fakt, że coraz bardziej uzależniał się od tych rozmów, że były najważniejszą czynnością w ciągu dnia, że wszystko było dostosowywane do nich. Stawały się czymś najważniejszym, centralnym. Tęsknił za głosem, za nią. Coraz częściej prosił, żeby powiedziała, gdzie mieszka. Jak daleko? Bardzo chciał się z nią spotkać, ale ona za każdym razem zmieniała temat albo zaczynała żartować.
Może miała jakieś kompleksy, może była kaleką, miała jakąś skazę, może wstydziła się swojego wyglądu. Zastanawiał się, aż w końcu zapytał wprost. Pytanie wyraźnie ją rozśmieszyło, a więc nie było to jej problem. Ale odpowiedzi, dlaczego nie chce się z nim spotkać nadal nie znał. Chciał jej bardzo pokazać swoje miasto, ulubione miejsca, kawiarnie. Słuchała, kiedy to mówił, ale nie odpowiadała na jego propozycje. Odgrażał się, że ją znajdzie.
– Kto znajduje, źle szukał – powtarzała zalotnie cytat innej z jej ulubionych pisarek – słowa Aglaji Veteranyi.
W końcu podczas którejś rozmowy, z odwagą podbudowaną wypitymi wcześniej kilkoma piwami wyrzucił z siebie:
– Kocham cię, wariuję za tobą, nie wystarczają mi już te rozmowy. Nie męcz mnie! Powiedz mi do cholery, dlaczego nie możesz się ze mną spotkać, gdzie ty jesteś?
– Jesteś pijany, idź spać. Uspokój się – po drugiej stronie usłyszał spokojny, kojący głos. I jej prawie czułe „dobranoc”.
Tak, była dla niego czuła i ciepła. Tak nie mogła mówić kobieta obojętna. Ona też musiała coś do niego czuć. Myślał o tym, kiedy kładł się do łóżka. Postanowił, że jutro z nią o tym porozmawia. Powie jej, że czuje i wie, że ona także go kocha. Że wie o tym, bo przecież, gdyby było inaczej, nie spędzaliby ze sobą tyle czasu.
Następnego dnia nie chciał czekać do popołudnia. Wyszedł z biura podczas przerwy, znalazł w parku wolną ławkę, rozsiadł się wygodnie i wykręcił numer.
Po drugiej stronie usłyszał męski, szorstki głos.
– Halo? Proszę się odezwać. Kto tam jest? – głos po drugiej stronie był stanowczy, nie znoszący sprzeciwu.
– Chciałem rozmawiać z właścicielką tego telefonu – odpowiedział niepewnie.
– Z właścicielką telefonu? – mężczyzna po drugiej stronie był zdziwiony.
– Czyli z kim? – zapytał.
– Z właścicielką – powtarzał.
– Jak się nazywa ta właścicielka? Może pan się pomylił?
– Nie wiem jak się nazywa, ani jak ma na imię, ale nie pomyliłem się. Czasem z nią rozmawiam – tłumaczył nie za bardzo wiedząc przed kim.
– Z właścicielką tego telefonu raczej pan ostatnio nie mógł rozmawiać. Nie żyje od miesiąca. Jej ciało właśnie odkopaliśmy, razem z torebką w której był ten telefon. Dziwne, że się nie rozładował.
Nie wierzył w to, co słyszy.
– Proszę podać swoje nazwisko, proszę podać swoje nazwisko, i tak ustalimy pana personalia. Będzie pan miał kłopoty – słyszał groźnie brzmiący głos po drugiej stronie. Nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Ani uwierzyć w to, co usłyszał. Był przerażony, zdruzgotany, załamy, wstrząśnięty, zaskoczony. Nie wrócił już do biura. Zadzwonił, że źle się czuje. Kupił całą baterię piw i upił się do nieprzytomności. Wziął sobie kilka dni urlopu. Następny dzień zaczął od piwa. Nie trzeźwiał przez kolejnych kilka dni. Stracił rachubę. W końcu postanowił się wziąć w garść. Doprowadził się do w miarę przyzwoitego wyglądu. Zaczął wychodzić. Spotykać się z ludźmi. Wrócił do pracy. Czekał na telefon z policji. Nikt nie zadzwonił.
Minęło sporo czasu. Nawet nie zauważył, że przyszła jesień. Był słoneczny dzień. Liście tańczyły na wietrze, szeleściły na alejkach. Jak wtedy siedział na ławce w parku i bawił się telefonem. Zaczął przeglądać wykręcane przez siebie numery aż doszedł do jej numeru. Znał go na pamięć. I ze zdumieniem zobaczył, że wtedy w parku, kiedy dzwonił do niej ostatni raz, pomylił jedną z cyferek. Zamiast dziewiątki wykręcił ósemkę.
OZWA
Bronek Cisków
Bronkowi Ciskowemu z Leśnicy samoloty chodziły po głowie od dzieciństwa. Nawet drewniane szpulki po niciach potrafił wzbić w powietrze. Wystarczyło wbić dwa gwoździe, zamontować śmigło, blaszkę i naciągnąć sznurek, by zmusić kawałek drewna do lotu. Jako chłopiec godzinami mógł patrzeć w niebo, a gdy nikt go nie widział, zamykał oczy i szybował po łąkach ukrytych w leśniczańskich dolinach.
W nocy podczas snu – wychodził na pobliską górę, rozkładał ręce i lekkim ruchem dłoni unosił się w powietrze. Leciał zawsze nad wsią. Nad kościołem wzbijał się wyżej, by o wieżę nie zahaczyć. Nad polem swoim – Ciskowym na chwilę się zatrzymywał, jakby siły gromadził, a potem gwałtownie nabierał wysokości. Zagony zamieniały się we wstążki, drzewa w małe punkty, aż w końcu wszystko znikało z oczu. Buszował po gęstych jak pierzyna chmurach.
Chmury były ciepłe i pachniały mlekiem. Były tak gęste, że Bronek brał je do ręki i formował z nich dla zabawy różne figury. Chmury wchodziły ustami i nosem, przenikały przez skórę. Wypełniał się nimi cały. W końcu robił się tak ciężki, że zaczynał powoli opadać na ziemię. Takie były Bronkowe sny.
Od małego Bronkowi Ciskowemu po głowie chodziły maszyny – tryby, motory, przekładnie i śruby układały się w uporządkowaną całość, wiedział, co jest do czego, co z czym połączyć, by martwe przedmioty wprawić w ruch, a nawet zmusić do pracy. I nie ze szkół te mądrości Bronek wyniósł, ale z siebie, ze swoich zdolności, z tajemnicy jakiejś głęboko ukrytej w człowieku.
Wnet i ludzie spostrzegli, że do maszyn Bronek Cisków ma dryg. Pierwszy we wsi miał prawo jazdy, pierwszy w okolicy woził panny na starej SHL–ce – motocyklu, który wyciągał 120 kilometrów na godzinę. Do niego przyszli urzędnicy z Kółka Rolniczego, gdy przydzielili pierwszy traktor na wieś. Namówili, żeby był kierowcą. Zgodził się, choć ludzie odradzali. W przydzielonym traktorze widzieli zapowiedź PGR–u.
Ale Bronek Cisków nie przejmował się gadaniem. O ciągnik dbał jak o żywą istotę. Do pola ludziom jeździł i po kamienie do Białki. Mleko do mleczarni woził.
Cieszył go traktor, ale tak naprawdę po głowie chodziły mu samoloty. Doroślał i coraz bardziej wstydził się tych marzeń, ale uwolnić się o od nich nie mógł. Matce nie mógł myśli swoich zdradzić, bo by się gniewała. Jej tylko ziemia była w głowie. Świat matki miał tylko długość i szerokość. Kończył się na granicy z Szaflarami, tam, gdzie Cisków zagon. Szerokość tego świata była jeszcze mniejsza, bo wyznaczały ją dwie miedze i kamienie postawione przez pradziadka Ciskowego.
W górę matka rzadko patrzyła, tyle tylko, by w izbie zobaczyć Boską Rodzicielkę zawieszoną pod powałą i o przebaczenie ją prosić. W górę patrzyła jeszcze, żeby grabiami trafić w konar jabłonki i strząsnąć dojrzałe owoce. Czasem strwożona podnosiła oczy i modlitwą próbowała chmury odpędzić, żeby siana nie zalało.
Matka zajęta była ziemią. Oczyma poganiała zboże, żeby szybciej rosło i dorodne było, krowy oczyma tuczyła i uroki od nich odpędzała. W górę rzadko patrzyła także dlatego, że nie było w niej pychy ani zarozumiałości i bluźnierstwa się bała. Taka była matka Bronka Ciskowego.
On był inny. Trawę kosił, ale zamiast patrzeć, żeby za miedzę kosa nie wjechała, wzrok mu błądził od chmury do chmury. Nawet jak był w kościele, zamiast skupić się na słowach proboszcza, Aniołowi Gabrielowi, od którego tynk już odpadał, skrzydeł zazdrościł.
Raz Bronek Cisków zapomniał się przy młócce. Przekrzykując warkot maszyny z marzeń swoich koledze się wygadał:
– Chciołbyś, Stasek, furgnąć tak, jak ten ptosek, ku niebu? – zagadnął.
– Moze i tak, ino cym? – zaśmiał się Staszek, połykając kłęby kurzu.
– Samolot se zmajstrujemy – odrzekł mu Bronek, patrząc na silnik młockarni, który w wyobraźni przeobraził się już w źródło napędu maszyny latającej.
Kiedy Bronek zobaczył, że oczy Staszka zaiskrzyły, wiedział, że znalazł w nim bratnią duszę. W czwartek pojechał do Nowego Targu na jarmark i wykupił jednocylindrowy silnik niemieckiej produkcji – sześć koni mechanicznych, dwusuwowy, benzyniak.
W ciemnej wiacie, w ukryciu powstał z „klijonki” kadłub, następnie skrzydła, każde po półtora metra. Razem ze Staszkiem ręcznie wiercili dziury, nitowali drutem. W wiacie spędzali każdą wolną chwilę. Po kilku miesiącach maszyna była gotowa. Położyli ją na sanki i wyjechali na pobliską łąkę. Kiedy włączyli silnik, samolot ruszył do przodu, ale silnik był za słaby, żeby unieść ciężar w powietrze. Gdy kolejne próby nie powiodły się, Bronek zmarkotniał. Zawiózł maszynę z powrotem do wiaty, zniszczył skrzydła i kadłub, a silnik do młockarni przyprawił i zaczął ludziom młócić słomę. Zarabiał dobrze, a o samolocie starał się zapomnieć. – Tylko katastrofa z tego mogła być jaka – wmawiał sobie. Włosy mu szybko posiwiały, czoło się pomarszczyło. Usta dziwnie wykrzywiły. Sny dawne odeszły.
W tej samej wiacie zmajstrował sobie ciągnik. Jeździł nim do pola, do lasu po drzewo, nawet po papierosy do sklepu. Pracował ciężko, roboty sobie wyszukiwał, jakby się wolnego czasu bał.
Czasem tylko, jak zobaczył na niebie jakiś samolot, coś w nim drgało. Porywał czerwoną szmatę, podskakiwał do góry i machał nerwowo, jakby z tego samolotu jakiś ratunek miał przyjść. Z pobłażaniem patrzyła na to żona, a gdy sąsiadki naśmiewały się, mówiła, że woli, żeby Bronek samolotom machał szmatą, niż miałby do baru iść i pijany wracać. Dziwnie na ojca patrzyli dorastający synowie, którzy smykałkę do maszyn po nim przejęli, ale nie marzenia.
Kurczył się jakoś tak w sobie Bronek Cisków, chorować zaczął. Reumatyzm mu dokuczał, a na prawej nodze zrobiła się rana, która nie chciała się wygoić. Coraz rzadziej wychodził do pola, częściej pozostawał w pościeli. Leżał godzinami. Oczu nie otwierał, czasem jakby oddychać zapominał. Lekarzy nie pozwolił wezwać do siebie, do kościoła na niedzielną mszę przestał chodzić. Żona podejrzewała, że nawet pacierza nie odmawia. Gazdówka też przestała go obchodzić. Żony nie zapytał nigdy, czy zboże wzeszło albo czy zdążyła z synami siano złożyć w kopy przed deszczem.
Nie wiadomo, ile lat to trwało, w każdym razie ludzie we wsi prawie o nim zapomnieli. Aż tu nagle, trzy dni przed Niedzielą Palmową, Bronek Cisków jakby zmartwychwstał. Wystroił się w czarny kabat, sukniane portki i zszedł do wsi. Przeszedł kawałek drogą, skręcił w stronę największego w okolicy wzgórza. Szedł, jakby ciało o boleściach zapomniało. Gdy już był na samym czubku góry – zatrzymał się. Rozłożył ręce na bok, zaczął nimi lekko poruszać, aż oderwał się od ziemi. Unosił się powoli. Widzieli to ludzie, którzy z autobusu wysiedli, listonosz, a nawet syn jego, który z miasta wracał traktorem esiokiem.
Organista widział, jak nad kościołem Bronek wzbił się wyżej, tak by o wieżę nie zahaczyć. Jedni drugim Bronka pokazywali. Przystawali przy drodze, zapominali o robocie. Wielu było świadkami, jak nad polem swoim, Ciskowym, Bronek zatrzymał się na chwilę. Potem poruszył kilka razy rękami i zaczął się wznosić. Chwila minęła, a ludzie już nie Bronka widzieli, tylko coraz mniejszy punkt, aż w końcu zupełnie zniknął.
Józek Pisarzów
Ludzie mówią, że po śmierci pszczelarza pszczoły za nim odchodzą. Józek Pisarzów umarł w marcu. Pszczoły były już po pierwszych oblotach. Kiedy przyszła prawdziwa wiosna, ogród nie rozbrzęczał się jak zwykle owadzią muzyką. W pasiece panowała cisza. Pszczoły zasnęły. To tak, jakby Józek Pisarzów umarł jeszcze raz.
Koło drewnianej chałupy w Groniu, w której Józek Pisarzów się urodził, ule stały zawsze. Ogromne „słowiany” ze słomianymi dachami były dla chłopca zawsze wielką tajemnicą. Przyzwyczaił się do tej specyficznej muzyki, oswoił się z owadami, przed którymi inni taki respekt czuli. Dziecięca ciekawość powodowała, że nieraz skradał się w pobliże oczka, z którego wyfruwały skrzydlate robotnice. Godzinami mógł patrzeć, jak na swoich cienkich nóżkach przynoszą lśniący w słońcu pyłek, jak pracowicie znoszą z jodły po kropelce mazistą spadź. Był szczęśliwy, gdy widzał matkę, wylatującą z ula na jedyne w jej życiu gody. Modlił się dla niej o bezwietrzną pogodę, o szczęśliwy powrót, od którego zależał los całej pszczelej rodziny.
Kiedy latem przychodził czas rójek, strzegł pasieki. Po brzęku poznawał, że pszczoły szykują się do ucieczki. Gdy widział czarne kłębowisko w powietrzu, jego czujność wzmagała się. Chwilę później owady oplatały gałąź starej jabłoni. Wtedy wołał na pomoc swojego ojca. Uwielbiał obserwować, jak doświadczony pszczelarz delikatnie zgarnia owady do koszyka i zaprasza je do ula, przygotowanego dla nowej rodziny. Kiedy był starszy, sam potrafił rójkę obsadzić. Czasem musiał się wspinać za uciekinierkami na czubek wysokiego świerka, bywało, że kąpał się przez nie w potoku.
Ojciec Józka Pisarzowego mówił, że pszczoły to stworzenia boskie, bardziej niż mucha czy krowa. Mówił, że ludzie powinni się od pszczół uczyć pracowitości i porządku, a społeczeństwo pszczół stawiać sobie za wzór. Twierdził, że nie każdy może posiąść wiedzę przydatną w hodowli pszczół, tylko człowiek uczciwy, wrażliwy na ludzką krzywdę, odważny i prawy. Pszczelarze to ludzie wybrani przez Boga – przekonywał ojciec Józka Pisarzowego.
Ani się Józek spostrzegł, jak już nie przed ojcowskimi ulami stał, ale przed własnymi słowianami, w swoim ogrodzie słuchał owadziej muzyki, przy swoim domu. Nie ojca były to już słowa, ale jego własne.
Upływ czasu poznawał teraz po lipach, które kiedyś zasadził. Po ich coraz większych cieniach. Wszystko wkoło się zmieniało. Tylko Józkowa miłość do pszczół była taka sama. Jak za dawnych czasów mógł godzinami spędzać czas w ogrodzie, wyszukiwać w lesie dogodnych miejsc na pasieczyska, znajdywać miejsca, w których królowe i trutnie spotykają się na jedynych w swoim życiu godach. Robił uliki weselne, sprowadzał matki nowej rasy, przepowiadał z chmur i piania koguta pogodę.
Pomagał skrzydlatym strażniczkom, gdy po pożytek zgromadzony w ulach przychodziły pszczoły rabusie. Zamieniał się wtedy w detektywa. Posypywał oczko mąką, by dotrzeć do ula winowajcy. Zmniejszał wlot, by strażniczkom ułatwić obronę, czasem nawet dla niepoznaki zamieniał miejscami ul rabusia i ofiary, doprowadzając do tego, że skrzydlate złodziejki traciły całkiem głowę i zamiast do swojego ula, znosiły wykradzione krople do cudzego.
Jesienią pszczoły karmił, myszy przepędzał, ule ocieplał kocami i gazetami mówiącymi o wielkiej polityce, tyle że minionej. Zimą pilnował spokojnego snu owadów, sikorki odstraszał, dzieciom nie pozwalał hałasować w pobliżu. Wiosną zakładał w pasiece poidła, żeby pszczoły nie musiały daleko po wodę latać. Robił im przed Wielkanocną placki z cukru pudru. Cieszył się jak dziecko, gdy ramki zapełniały się czerwiem. Latem odprawiał pszczele wesela, rójki ściągał z kilkunastometrowych świerków i cieszył się z pożytku.
O pszczołach mógł opowiadać godzinami. Bezbłędnie rozpoznawał ich sierocy płacz i podniecenie przed wyrojeniem. Pokazywał taniec pszczół – swoistą ich mowę. Z rodzaju wykonywanych na ramku półkoli, z kierunku ich chodu i położenia w stosunku do słońca dowiadywały się o kierunku miododajnych okolic.
Martwił się ich chorobami. Kiedy czasem po zimie okazywało się, że któraś z rodzin zasnęła, smutny był, jakby ktoś bliski mu umarł.
Z wiekiem Józef Pisarzów był coraz słabszy. Trapiły go choroby. Zniknęły młodzieńcze żądze, pragnienia dojrzałego mężczyzny. Uczucia dziwnie wyblakły, rzeczy ważne okazały się mało istotne. Gasł.
Umarł w marcu. Od jego śmierci świat bardzo się zmienił. Tylko muzyka pszczół, wisząca nad ogrodem, brzmi tak samo. To dziwne, bo po pasieczysku dawno nie ma już śladu.
Dróżnik
Bóg powołuje ludzi do różnych rzeczy. Józefa Kozielskiego z Rogoźnika powołał do pilnowania drogi. Młody góral dostał pod swoją opiekę 7-kilometrowy odcinek od Ludźmierza, aż po stację kolejową w Czarnym Dunajcu. Ucieszył się ze swojej pracy, postanowił wykonywać ją sumiennie, nie przypuszczał wtedy, że przydzielonej w młodości drodze poświęci resztę życia.
A była to droga zwykła, mocno ubita, wyłożona kamieniami. Taka ludzka droga, przyzwyczajona do bosych stóp, końskich kopyt, do podskakujących na kamieniach furmanek. Prowadziła do kościoła, do pól, na cmentarz, do karczmy i na nowotarski jarmark.
Józef Kozielski zapragnął, żeby ta droga była szczególna, żeby – jak życie człowieka – miała swoją urodę, swój sens i żeby nie była pokaleczona dziurami.
Dlatego dróżnik dbał, by dziury były łatane przepisowo. Dziura z natury jest okrągła, trzeba z niej było więc uczynić dziurę kanciastą. Z wielką dbałością dróżnik napełniał ją kamieniami, kropił wodą i mocno ubijał specjalnym do tego narzędziem, a na koniec posypywał piaskiem.
Nie znosił też dróżnik bałaganu. Dlatego furmanom wręczał miotły i zmuszał do zamiatania, gdy kłak siana czy słomy spadł z wozu na Drogę. O to samo gniewał się czasami na wiatr i nieostrożne zwierzęta. Czyste i wykoszone musiały być rowy, a mostki prowadzące do pól ponaprawiane.
Szczególną wagę przywiązywał Kozielski do drzew. Bez opamiętania sadził wzdłuż drogi chwiejne, niegotowe jeszcze do życia topole. Palikował i obwiązywał sznurkiem, a gdy sznurka brakło, zastępował go wikliną, której szukał w niedalekich zaroślach. Starym drzewom przycinał ciągle konary, jakby były pannami, czekającymi przy drodze, aż je zauważy przejeżdżający tędy przypadkowo młodzieniec.
A kiedy przyszły czasy asfaltu, nie było mu żal. Cieszył się, że teraz jego Droga jest taka gładka, że jeździ się po niej ludziom łatwiej. Chodził z kubłem smoły i leczył ją z dziur.
Takich jak on było w powiecie nowotarskim pięćdziesięciu – każdemu z nich przypisany był inny fragment. Powołany do Drogi był jednak tylko jeden – Józef Kozielski. Jego to musiało najbardziej zaboleć, gdy na zebraniu w mieście powiedzieli, że dróżnicy są już niepotrzebni, że teraz Drogi nie będą miały swoich opiekunów. Józef poszedł na emeryturę.
Nikt nie wiedział o tym, że staruszek dalej strzeże Drogi – ukradkiem, z okna swojego domu. Nikt nie domyślał się, jak często przystaje ukryty za firanką. Patrzył na topolę, jedną z wielu zasadzoną przed laty. Ani się spostrzegł, jak delikatny, słabo ukorzeniony patyk przeobraził się w olbrzymie, rozłożyste drzewo. Coraz częściej martwił się, jak jego Drodze oddycha się pod kolejną już warstwą asfaltu.
Czasem wychodził z domu. Rodzina szukała go i siłą ratowała od mknących po Drodze aut. – Nic mi się nie stanie. Jestem dróżnikiem – wołał niezadowolony.
Gdy rozpoczął dziewiątą dziesiątkę życia, zaczął myśleć o śmierci. Kupił sobie garnitur do trumny, białą koszulę, spodnie i buty. Nawet do fryzjera pojechał, bo przecież nie przystoi dróżnikowi umrzeć rozczochranym. O śmierć modlił się systematycznie, ale nie nachalnie. Po kilku latach koszula poszarzała, pamięć nie była już taka dobra, choć na brak sił staruszek nie mógł narzekać. Bóg jednak ciągle nie spełniał jego prośby. Nie to, żeby go nie słyszał albo żeby nie miał nad staruszkiem litości. Bogu było po ludzku żal ostatniego w powiecie dróżnika. Żal mu było Drogi.
Odkładał Bóg z dnia na dzień termin śmierci Kozielskiego. Fałszował daty urodzenia, zasłaniał się sklerozą, a gdy dróżnikowy Anioł Stróż narzekał na zmęczenie i reumatyzm, po prostu udawał, że nie słyszy. W końcu musiał jednak ustąpić i powołać do siebie Józefa Kozielskiego. Gdy już ostatni dróżnik z powiatu nowotarskiego dotarł do niebios, przekroczył bramę, zdziwił się strasznie. Bo pierwsze, co tam zobaczył, to była Droga. Ta sama, której poświęcił swoje życie – ubita, wyłożona kamieniami. Dostrzegł na niej kanciaste, wypełnione dziury, które kiedyś sam załatał, i te okrągłe, które czekały na naprawę. Zobaczył chwiejne topole przywiązane do palika, ubijak, który pewnego dnia się zawieruszył i kapliczkę, przy której czasem przystawał. Józef Kozielski ucieszył się, zrzucił odświętny garnitur, w którym położono go do trumny, zakasał rękawy koszuli i zabrał się do pracy.