Stanisław Rodziński
Pastele Beaty Zalot to w moim przekonaniu autentyczny dziennik kogoś, kto patrzy na otaczający świat, przeżywa go i szuka malarskich słów, by ukazać jego piękno, smutek, dynamizm i pojawiające się tu i ówdzie światło.
Ten upór w poszukiwaniu prawdy przeżycia i prawdy wzruszenia pozwala mówić o pastelach artystki jako o bardzo wartościowym i ważnym zjawisku w pełnym zamętu świecie współczesnej sztuki, współczesnego zmagania się artystów z przeżywaniem tego, co widzialne i Niewidzialne.
Piotr Grzesik - o poezji
Posłowie
Przecinanie pępowiny
Wiersz – sen autora zaklęty w ciągu słów, podobnie jak rodzący się nowy człowiek, staje się czymś zewnętrznym, żyje już swoim życiem.
Zawiedzione wielkie miłości nieraz nie mają już nawet imion. Widziane krajobrazy, które dzieli być może tysiące kilometrów, zlewają się w jeden zawierający je wszystkie obraz. Odciśnięty wygrawerowany na wieczność, niczym w Kronikach Akaszy. Obraz, który można wywołać tak, jak można wywołać ducha. Sposobem poetów na taki „seans spirytystyczny” jest właśnie pisanie, które zawsze jest dziennikiem podróży w czasie. To, co jest „po drugiej stronie skóry”, jest niby fotograficzny negatyw i teraz oto przed nami się wyświetla, przybierając ciało ze słów i krew z pustej przestrzeni pomiędzy nimi. Wyjaśnia się, ale tym samym też od autora się odrywa, staje się symbolem, abstrakcją.
Poeta, oddając czytelnikowi swoją najskrytszą intymność, swoje „Święte Świętych”, niejako daje mu też prawo do dowolnego dysponowania tym, co było jego najgłębszym osobistym doświadczeniem, prze-Życiem, doświadczeniem granicznym, raną lub ekstazą (z byle czego dobre wiersze się nie rodzą). I tak przez tyle już wieków mężczyźni czytający „Boską Komedię” widzą w sobie Dantego, czytelniczki zaś Beatrycze… I choć istniały pierwowzory Anny Kareniny i pani Bovary, to ważniejsze jest to, że one – kreacje literackie – stały się układem odniesienia dla setek tysięcy kobiet na całym świecie.
Publikując wiersz, poeta przecina pępowinę łączącą go z jakimś ważnym momentem w życiu. Wie, że będzie istnieć bardziej, jeżeli to coś – tak ważnego dla siebie zuniwersalizuje, nada mu rangę czytelnego (mniej czy bardziej) dla innych znaku. Osobiste przeżycie, zamienione w abstrakcyjne, wieloznaczne słowa, oddziela się, odrywa od osoby, która to napisała.
Każdy dobry wiersz jest odcięciem pępowiny i zarazem jej zawiązaniem. Od tej bowiem chwili, w której wiersz zostaje napisany, to, co było wewnętrzne, zajmowało przestrzeń „po drugiej stronie skóry”, staje się zewnętrznym. Wychodzi na świat(ło). Od tej chwili wiersz nie należy już do autora – odtąd to raczej autor oddany zostaje we władanie swemu dziełu. Jakby dzieło było czymś w rodzaju wzoru czy programu, który szukał możliwości zrealizowania się w Rzeczywistości. Wzoru, który pośród doświadczeń wszystkich ludzi szukał tej jednej osoby, mogącej wykonać go idealnie.
I jest tak, że to nie my wiersze, ale że to one nas znają „na pamięć„. Są archetypowymi, modelowymi przedstawieniami każdej możliwej ludzkiej sytuacji uczuciowej.
Tom „Po drugiej stronie skóry” stanowi swego rodzaju podsumowanie twórczości Beaty Zalot na przestrzeni ponad trzydziestu lat. Lecz choć forma tych wierszy ulega nieuchronnym przemianom, to zasadnicze tematy pozostają niezmienne. Poezja Beaty Zalot łączy w sobie impresjonistyczną wrażliwość na Naturę (w każdym prawie tekście pojawiają się obrazy przyrodniczego piękna) z łagodnym, zwykle niedosłownym erotyzmem. Jej bardzo charakterystyczną cechą jest także postawa „modlitewna”, kontemplacyjna – wielbienie świata widzialnego, w który wyraźnie wpisane są znaki sacrum. W wierszach napisanych w ostatnich kilku latach (część II), pojawia się często temat reinkarnacji. Kolejnym nowym, istotnym elementem twórczości poetki są znaki wizyjne – niezrozumiałe w potocznym kontekście, prowadzące gdzieś tam, gdzie nie sięga już dyskurs intelektu (np. „Więc tylko już światło”).
Poezja Beaty Zalot przekształca osobiste w uniwersalne, a czasem czyni też odwrotnie – tzw. „wielkie słowa” wpisuje niemal ukradkiem w sprawy „małego życia”, na wskroś osobistego i prywatnego. Proces takiej przemiany metalu nieszlachetnego w złoto w alchemii nazywa się transmutacją. Proces transmutacji dzieli się na trzy części: zrozumienie materii, rozłożenie jej na czynniki pierwsze, i wreszcie stworzenie nowej, wyższego stopnia materii. I podobny proces odbywa się, kiedy poeta swoje zwykłe życie najpierw próbuje zrozumieć, potem poddaje je rozbiorowi, aż w końcu, kiedy już zrozumie, że nie sposób niczego zrozumieć, przekształca tę niezorganizowaną magmę w wiersz – życiosłowo – nadając jej wymiar wszechogarniającego parasola, pod którym schronić się może Każdy.
Poeta, oddając Wam – o Czytelnicy! – ten strzęp wyrwanego z własnych trzewi życia, oddaje także swemu dziełu Wasze żywoty, które jego słowa zdolne były wyrazić, odmawia za Was modlitwę za żywych i za umarłych, utwierdzając tym samym sens Waszego ziemskiego bytowania.
Piotr Grzesik - o Ozwie
LUDZIE – ZNAKI – o „Ozwie” Beaty Zalot
W górach chodź zawsze tak, aby nie gubić znaków.
Karol Wojtyła
Niepozorna objętością, prawdziwie „kieszonkowa” książka, a należałoby powiedzieć raczej książeczka, Beaty Zalot „Ozwa” wydana w ubiegłym roku przez wydawnictwo „astraia” jest kolejnym przyczynkiem do mającego długą tradycję w polskiej literaturze nurtu opowieści o ludziach z gór. Góry były zawsze blisko szeroko pojmowanej dziedziny ducha. Poczynając od najdawniejszych mitów i eposów ludzkości, miejsca położone wyżej były regionami szczególnymi – bogowie greccy mieszkali na Olimpie, mityczna góra Meru stanowiła oś świata w mitologii indyjskiej, Bóg chrześcijan dał swe przykazania wodzowi Izraelitów na górze Synaj, by podać kilka tylko przykładów. Góry były „święte” – w górach otrzymujemy bowiem znaki a bywają nimi także żyjący tam ludzie ludzie.
W naszym piśmiennictwie pierwszymi literacko ujętymi były Góry Świętokrzyskie. Piszący o nich XVIII-wieczny autor używał w odniesieniu do tych – z obecnej perspektywy widzianych – trochę większych pagórków, takich sformułowań jak „majestat gór”! W połowie XIX wieku wybuchła prawdziwa epidemia tekstów związanych z obszarem leżącym na południe od Krakowa, ze szczególnym uwzględnieniem Tatr. Do „Tatrów” jeździli prawie wszyscy ówcześni „wielcy”. Nie byli oni zainteresowani jedynie estetycznym pięknem krajobrazów, nie tylko ich metafizycznym znaczeniem, ale również zamieszkującymi te mało wówczas znane obszary ludźmi. Stworzono mit górala – prawdziwego spadkobiercy prasłowiańskich tradycji, człowieka wolnego – chłopa wprawdzie z racji braku wykształcenia, „pana” jednakże z przyczyny jego „ślebody” i życia w rytmie Natury.
Jeśli spojrzeć na malowane masowo w czasach późnego romantyzmu i Młodej Polski portrety górali zobaczymy ludzi, którzy przypominają wyglądem i ogólną prezencją… amerykańskich Indian! – szlachetne, pociągłe twarze, miny harde i dostojne. Stworzono przekonanie, że trudne warunki życia musiały wytworzyć typ człowieka o wyższych kwalifikacjach niż ludzie z nizin i z miast. Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Stanisław Witkiewicz, Władysław Orkan, Jan Kasprowicz i inni czerpali pełnymi garściami z legend i podań górskiego ludu, uwieczniając w swych tekstach jego przedstawicieli – nierzadko z wielką przesadą – Witkiewicz porównywał np. podlane sowicie wódką przez chciwie je pochłaniających „ponów” opowieści Sabały do eposów homeryckich!
Ten czas jednak przeminął, fascynacja góralszczyzną do pewnego stopnia została zaprzeczona – w powszechnej świadomości góral stał się raczej prostakiem, pijakiem, zdziercą-cwaniakiem, co dla „dutków” zrobi wszystko, który nie dość, że maltretuje konie to jeszcze i babę bije – oczywiście zgodnie z „tradycją”.
Nie jest już modnie pisać o góralach. Beata Zalot – góralka z krwi i kości (jak sama o sobie mówi „pół-Gąsienica”), dziennikarka znająca region jak mało kto (jest redaktor naczelną „Tygodnika Podhalańskiego”), poetka (wydała do dziś cztery zbiory wierszy), malarka i ceramiczka, odważyła się to jednak zrobić. W przedmowie pisze tak: „Ozwa” to zbiór opowieści o ludziach z Podhala, których spotkałam podczas mojej pracy dziennikarskiej. Pozornie zwykli, często nieznani poza swoim środowiskiem, czasem uznawani za dziwaków. Tak jak echo zniekształca nieco głos, tak moje opowieści są przekształconymi nieco prawdziwymi historiami.” Praca dziennikarska dała jej możliwość i prawo podglądania swych późniejszych bohaterów i słuchania ich historii. Większość z tych siedmiu opowieści to rozszerzone – nieraz nadrealnie – rozwinięcia przypadków życia prawdziwych ludzi, z których niektórzy jeszcze żyją. Każdy, kto interesował się Podhalem wie, że w tym regionie żyje wyjątkowo wielu ludzi, zajmujących się różnymi rodzajami sztuki. Jedni robią to tylko dla siebie, inni dla swych małych społeczności, nieliczni robią tzw. kariery. A artyści wszelkiego autoramentu to dla swych sąsiadów właśnie „dziwacy” – bohater tekstu „Janos z Dębna” nie miał łatwo – ludzie mówili, że: „był odludkiem, samoukiem, dziwakiem, i że jak czasem śmiali się z jego rzeźb, to potrafił ze złości swojego świątka porąbać”. Nie rozumieli też, dlaczego malarz z opowiadania „Tadek”: „maluje po pudłach z tektury albo po drewnianych drzwiach. Ani się tego potem nie sprzeda ani powiesić nad łóżkiem nie można.” Ci jednak coś po sobie przynajmniej zostawiali – rzeźby, obrazy – cóż jednak począć z takimi, jak ów oryginał z opowiadania ” Bronek Cisków” – któremu: „samoloty chodziły po głowie od dzieciństwa”. Ale się nie wykształcił, inżynierem poważnym i poważanym nie został, tylko próbował w stodole samolot zbudować na bazie silnika od młockarni! Nic z tego nie wyszło, maszyna nigdy nie wzbiła się w powietrze – na szczęście, powiedzieli zapewne sąsiedzi. Autorka daje mu jednak drugą, ostateczną szansę – Bronek dostąpi bowiem prawdziwego „wniebowzięcia” – bez maszyny nawet, samowładnie wzbije się w powietrze – ludzie zobaczą,: „tylko coraz mniejszy punkt”, który: „w końcu zupełnie zniknął.” Bo Bronek wcale nie chciał zostać inżynierem zgłębiającym tajniki aeronautyki! – on chciał latać – wypełnić praludzki sen Ikara. Kobiety z opowiadań Beaty Zalot nie mają aż takich aspiracji – „Karolcia z Ostrowska” i „Husarka z Gubałówki” (to także tytuły tekstów) mają po prostu dziwne życie. Tak jakoś im się ono ułożyło – druga z nich to nawet przemycała z Czechosłowacji… saksofony! „Folusznik z Ustupu” dziwny miał już sam zawód (kto wie co robi folusznik?) i dziwne były też metody jego pracy, które niczym jakiś mag, na chwilę przed śmiercią zdradził autorce, aby ona z kolei mogła je nam opisać. „Józek Pisarzów” (to opowiadanie ujmuje czułością, z którą Beata Zalot pisze o osobie bliskiej – własnym ojcu) „dziwakiem” może nie był, lecz rzeczy niezwykłe zaczęły się dziać dopiero po jego śmierci – tu, na Ziemi. Jednak najdziwniejsza jest historia „Dróżnika” – z którym za pośrednictwem Beaty Zalot mamy okazję zajrzeć nawet w Zaświaty.
Gdzieś pomiędzy zwykłymi ludzkimi losami a ich magicznym dopełnieniem, tworzącym z nich znaki, przetacza się mikrokosmos tych opowieści podanych stylem surowym, choć bez wątpienia poetyckim. Dopełniają je ilustracje – reprodukcje pasteli Beaty Zalot – dodające czerni i bieli wydrukowanego tekstu tych prostych opowieści wymiar trzeci – kolor – zmysłowy odcisk-obraz tego kawałka świata, do opisania i wyrażenia którego autorka niewątpliwie coś dodała.
Józef Baran
ZAMIAST REKOMENDACJI
Najlepsze liryki Beaty Zalot dotyczą dwu tematów: miłości i przyrody, choć pojawiają się też ładne wiersze rodzinne. Jej poetyka: oszczędna w słowach i metaforach dobrze się czuje, gdy ma pejzaż podgórczański pod nogami, królestwo sadu, krajobraz z pszczołami i rozsłonecznioną łąką…
Lapidarność, zmysłowość i uroda obrazów poetyckich, zaskakująca prostota niektórych skojarzeń to największe zalety owych wierszy, które mają też swoje ograniczoności, związane z impresyjnym charakterem. Nie znaczy to, że nie pojawiają się w tych lirykach głębsze warstwy. Owszem, są; i właśnie ta bolesna struna, o którą można tu i tam potrącić przy wertowaniu najnowszego zbioru, świadczy o przekraczaniu przez Beatę granicy zakreślonej przez nią we wczesnych utworach, zamieszczonych w debiutanckim tomiku „Przesyłki ciszy”, któremu patronowałem.
Jerzy Tawłowicz
Podhalańscy literaci: Beta Zalot
Wiersze – jak przesyłki ciszy
„Pisząc wiersze nie myślę o przesłaniu dla innych, to raczej ucieczka w głąb siebie, rozmowa z samym sobą. – mówi Beata Zalot – Dlatego za każdym razem upubliczniam swoje wiersze z lękiem i obawą, że za bardzo się w nich odsłaniam”.
Urodzona w Zakopanem, choć – jak podkreśla – jej rodzinną miejscowością jest Gronków. Maturę zdała w nowotarskim Liceum Ogólnokształcącym. Potem studia – filologia polska na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po studiach praca dziennikarska w krakowskim oddziale Gazety Wyborczej (była też korespondentem w Nowym Sączu, a – po utworzeniu oddziału podhalańskiego – pracowała w redakcji „Gazety” w Nowym Targu). Od 1996r jest dziennikarzem „Tygodnika Podhalańskiego” od dwóch lat pełni funkcje redaktora naczelnego. Wiersze zaczęła tworzyć jeszcze w szkole. „Mój pierwszy, pisany ręcznie tomik zrobiłam sama chyba w piątej klasie – wspomina – Zawsze towarzyszyła mi nieodparta potrzeba zapisywania uczuć, emocji, refleksji. Tak było w czasie studiów i tak jest do tej pory”.
Zadebiutowała jako poetka w „Dekadzie Literackiej” w 1993r. Prawie w tym samym czasie jej wiersze opublikował krakowski „NaGłos”. Pierwszy, autorski tomik Beaty Zalot „Przesyłki ciszy” ukazał się w 1998r. We wstępie napisała: „Mam taką nieuleczalną przypadłość – piszę wiersze. Wolałabym mieć smykałkę do interesów, robić na drutach albo piec wspaniałe ciasta….” A dalej, strona za stroną, cieplutkim szeptem opowiada o kobiecej duszy:
Nie wyrzucaj mnie jeszcze
w kredensie masz tyle miejsca
tam się schronię
schowasz mnie w kubku bez ucha
tego na stare grosze
gdy ci będzie coś grozić
w porcelanę zadzwonię
będę smutki odpędzać i pająki
odmierzać czas na palcach
prawej ręki
a gdy zasnę
wyniesiesz mnie na dłoni
położysz na parapet
lub
po prostu
roztrwonisz
Prócz wierszy ma Beata Zalot jeszcze dwie „przypadłości”: fotografuje i maluje. Fotografie to emocjonalny zapis jej licznych podróży, chęć zatrzymania w kadrze ulotnej chwili, zachwytu, emocji. Taki swoisty „dziennik” z oglądania świata. Jej pastele to pełne poezji przetworzenie zapamiętanych obrazów w bardzo osobiste opowieści o ulotnych wrażeniach, kolorycie, nastroju. Przedłużenie a może dopełnienie tego, o czym cichutko i ciepło opowiada w swych wierszach. Na swoim koncie ma kilka wystaw indywidualnych m.in. w Miejskim Ośrodku Kultury w Nowym Targu, Centrum Kultury Żydowskiej w Krakowie, a w Zakopanem – w Galerii Sztuka Podhalańska przy MBWA i w kawiarni Teatru Witkacego.
A plany literackie? „Wciąż brak mi czasu – mówi – ale przygotowuję zbiór opowiadań . Chciałabym też wydać książkę o niezwykłych ludziach, których spotkałam w czasie mych reporterskich wędrówek po Podhalu. W planach ma też tomik z prozą poetycką i wierszami z kilku ostatnich lat.” Słysząc to ucieszyłem się szczerze, bo bardzo mi taka „emocjonalna” poezja, jaką tworzy Beata Zalot, odpowiada. Obyśmy tylko nie musieli na te nowe tomiki zbyt długo czekać – choć, z drugiej strony, jak już się ma taką „nieuleczalną przypadłość”……….
Marian Gromada
Beata Zalot znana jest przede wszystkim jako dziennikarka związana z Tygodnikiem Podhalańskim. Pisze liczne reportaże, które są portretami interesujących postaci, często twórców ludowych, trochę szalonych i „nawiedzonych” artystów. Podczas swoich bliższych i dalszych wędrówek obserwuje otaczającą naturę, jej bogactwo form, kolory. Lubi prowincjonalne miasteczka żyjące własnym życiem – ciasne uliczki, zaułki, tajemnicze podwórka. Zawsze towarzyszy jej aparat fotograficzny. Zdjęcia są dla niej rodzajem szkicownika, a czasem znakomitym dziełem lub reporterskim faktem. Wielka wrażliwość na sprawy ludzi, urodę i tajemnicę świata stała się naturalną bazą, na której zaczęła budować swoje malarstwo o niepowtarzalnej urodzie.
Beata, podobnie jak bohaterowie jej licznych reportaży, żyje nieszablonowo. Wielki głód świata, liczne podróże i przygody odciskają ślad na jej twórczości. Natura obdarzyła Beatę licznymi talentami – pisze wiersze, opowiadania, maluje, fotografuje. W swoim tomiku pt. „Przesyłki ciszy” opowiada o swoich uczuciach niezwykle delikatnie, jakby w tonacji nastrojowych, pastelowych barw. Jej działalność malarska wydaje się być naturalną kontynuacją „Przesyłek ciszy”.
Liczne zaułki, greckie uliczki, podhalańskie zagrody, obory, dachy, płoty, podrapane ściany, kamienne łuki, przejścia a ostatnio pejzaże – to powtarzające się ciągle na jej obrazach motywy. Wydawałoby się, że ich oczywistość nie może budzić większych skojarzeń, nic bardziej mylącego. Te proste tematy pomagają Beacie odkrywać tajemnice świata, jego magię i niepowtarzalność. Jednocześnie są miejscem wielkiej pustki i samotności człowieka, ale przede wszystkim są powodem tworzenia rzeczywistości estetycznej.
Dla Beaty, niezwykle istotną rolę w konstruowaniu obrazu, odgrywa dialog form, linii, kolorów oraz abstrakcyjne pojmowanie rzeczywistości. Dzięki znakomitemu wyczuciu kolorów, umiejętności budowania materii malarskiej oraz stosowaniu zdecydowanej kompozycji o świetnych proporcjach form, nadaje obrazom nowy, niemal abstrakcyjny wymiar estetyczny. Nie rezygnuje przy tym z realnego przedmiotu, który często zostaje bardzo dokładnie określony.
Beata Zalot posługuje się głównie pastelami, techniką pozornie łatwą, a w rzeczywistości trudną i często prowadzącą do nadmiernej estetyzacji. Świetnie rozumie to niebezpieczeństwo, stosując pewną surowość w użyciu tego narzędzia malarskiego. Dlatego jej obrazy, zazwyczaj niewielkich rozmiarów, mają w sobie siłę i energię, która uwalnia je z kategorii wystudiowanej miniatury, czy przeestetyzowanych małych form malarskich.
Cieszy fakt, że w dzisiejszym świecie artystycznym, zdominowanym przez chwilowe mody, pełnym zdarzeń z pogranicza skandalu, można jeszcze podziwiać malarstwo wywodzące się z dobrej tradycji, w którym zasadniczą rolę odgrywają kolor, kompozycja i wiele innych ważnych cech dobrej sztuki. Beata jeszcze raz pokazuje drogi zwyczajne, na których można odnaleźć własny kamyk i dorzucić go do wielkiego ogrodu sztuki.