Dróżnik

Bóg powołuje ludzi do różnych rzeczy. Józefa Kozielskiego z Rogoźnika powołał do pilnowania drogi. Młody góral dostał pod swoją opiekę 7-kilometrowy odcinek od Ludźmierza, aż po stację kolejową w Czarnym Dunajcu. Ucieszył się ze swojej pracy, postanowił wykonywać ją sumiennie, nie przypuszczał wtedy, że przydzielonej w młodości drodze poświęci resztę życia.

A była to droga zwykła, mocno ubita, wyłożona kamieniami. Taka ludzka droga, przyzwyczajona do bosych stóp, końskich kopyt, do podskakujących na kamieniach furmanek. Prowadziła do kościoła, do pól, na cmentarz, do karczmy i na nowotarski jarmark.

Józef Kozielski zapragnął, żeby ta droga była szczególna, żeby – jak życie człowieka – miała swoją urodę, swój sens i żeby nie była pokaleczona dziurami.

Dlatego dróżnik dbał, by dziury były łatane przepisowo. Dziura z natury jest okrągła, trzeba z niej było więc uczynić dziurę kanciastą. Z wielką dbałością dróżnik napełniał ją kamieniami, kropił wodą i mocno ubijał specjalnym do tego narzędziem, a na koniec posypywał piaskiem.

Nie znosił też dróżnik bałaganu. Dlatego furmanom wręczał miotły i zmuszał do zamiatania, gdy kłak siana czy słomy spadł z wozu na Drogę. O to samo gniewał się czasami na wiatr i nieostrożne zwierzęta. Czyste i wykoszone musiały być rowy, a mostki prowadzące do pól ponaprawiane.

Szczególną wagę przywiązywał Kozielski do drzew. Bez opamiętania sadził wzdłuż drogi chwiejne, niegotowe jeszcze do życia topole. Palikował i obwiązywał sznurkiem, a gdy sznurka brakło, zastępował go wikliną, której szukał w niedalekich zaroślach. Starym drzewom przycinał ciągle konary, jakby były pannami, czekającymi przy drodze, aż je zauważy przejeżdżający tędy przypadkowo młodzieniec.

A kiedy przyszły czasy asfaltu, nie było mu żal. Cieszył się, że teraz jego Droga jest taka gładka, że jeździ się po niej ludziom łatwiej. Chodził z kubłem smoły i leczył ją z dziur.

Takich jak on było w powiecie nowotarskim pięćdziesięciu – każdemu z nich przypisany był inny fragment. Powołany do Drogi był jednak tylko jeden – Józef Kozielski. Jego to musiało najbardziej zaboleć, gdy na zebraniu w mieście powiedzieli, że dróżnicy są już niepotrzebni, że teraz Drogi nie będą miały swoich opiekunów. Józef poszedł na emeryturę.

Nikt nie wiedział o tym, że staruszek dalej strzeże Drogi – ukradkiem, z okna swojego domu. Nikt nie domyślał się, jak często przystaje ukryty za firanką. Patrzył na topolę, jedną z wielu zasadzoną przed laty. Ani się spostrzegł, jak delikatny, słabo ukorzeniony patyk przeobraził się w olbrzymie, rozłożyste drzewo. Coraz częściej martwił się, jak jego Drodze oddycha się pod kolejną już warstwą asfaltu.

Czasem wychodził z domu. Rodzina szukała go i siłą ratowała od mknących po Drodze aut. – Nic mi się nie stanie. Jestem dróżnikiem – wołał niezadowolony.

Gdy rozpoczął dziewiątą dziesiątkę życia, zaczął myśleć o śmierci. Kupił sobie garnitur do trumny, białą koszulę, spodnie i buty. Nawet do fryzjera pojechał, bo przecież nie przystoi dróżnikowi umrzeć rozczochranym. O śmierć modlił się systematycznie, ale nie nachalnie. Po kilku latach koszula poszarzała, pamięć nie była już taka dobra, choć na brak sił staruszek nie mógł narzekać. Bóg jednak ciągle nie spełniał jego prośby. Nie to, żeby go nie słyszał albo żeby nie miał nad staruszkiem litości. Bogu było po ludzku żal ostatniego w powiecie dróżnika. Żal mu było Drogi.

Odkładał Bóg z dnia na dzień termin śmierci Kozielskiego. Fałszował daty urodzenia, zasłaniał się sklerozą, a gdy dróżnikowy Anioł Stróż narzekał na zmęczenie i reumatyzm, po prostu udawał, że nie słyszy. W końcu musiał jednak ustąpić i powołać do siebie Józefa Kozielskiego. Gdy już ostatni dróżnik z powiatu nowotarskiego dotarł do niebios, przekroczył bramę, zdziwił się strasznie. Bo pierwsze, co tam zobaczył, to była Droga. Ta sama, której poświęcił swoje życie – ubita, wyłożona kamieniami. Dostrzegł na niej kanciaste, wypełnione dziury, które kiedyś sam załatał, i te okrągłe, które czekały na naprawę. Zobaczył chwiejne topole przywiązane do palika, ubijak, który pewnego dnia się zawieruszył i kapliczkę, przy której czasem przystawał. Józef Kozielski ucieszył się, zrzucił odświętny garnitur, w którym położono go do trumny, zakasał rękawy koszuli i zabrał się do pracy.