Anioł

Owady ją uwielbiają. Motyle, pszczoły, świerszcze, muszki. Zawsze się tu od nich roi.

U jej stóp, od wschodniej strony, w miejsce wyznaczone przez instynkt zlatują się z okolic trutnie i królowe. Mają tu swoje jedyne w życiu pszczele gody. To tu właśnie trutnie napełniają woreczki nasienne matek, by te już do końca swojego królewskiego życia mogły w ulu składać jajeczka, z których wyklują się pszczoły robotnice.

Starzy ludzie opowiadają, że kiedyś mieszkały tu boginki. Niektórzy twierdzą nawet, że widzieli te kobiety rodem z piekła robiące u podnóża góry pranie. Dawniej boginki przychodziły do wsi i podmieniały dzieci. Zabierały ludzkie, a zostawiały swoje – brzydkie i wrzeszczące. Dlatego nie wolno było pozostawiać niemowląt bez opieki nawet na chwilę.

Dziś po boginkach ślad zaginął. Nie ma ich ani po jasnej, ani po ciemnej stronie Góry.

Przez lata na wzgórze za wsią prawie codziennie przychodziła mała dziewczynka.

Wymykała się z domu, biegła przez las, potem przez pola, by na koniec wdrapać się na sam wierzchołek. Najczęściej na bosaka. Uwielbiała dotykać w ten sposób wilgotnej ziemi. Nasiąkniętej deszczem jak gąbka. Skąpanej w rosie trawy, która moczyła nogi aż po kolana. Lubiła drapanie stóp, kiedy delikatnym krokiem szła po ściernisku. Już wczesną wiosną, kiedy zaczynał topnieć śnieg, idąc na Górę ściągała buty. Lubiła ten szczypiący lodowaty dotyk.

Jednak najprzyjemniejsze było wspinanie się boso po samych skałach. Brak butów wymuszał delikatność i uwagę, kontrolę każdego stawianego kroku.

Na szczycie mogła siedzieć godzinami. Lubiła słuchać owadziej muzyki, śledzić tor gnanych przez wiatr chmur, za którymi podążały po polach cienie. Lubiła słuchać odgłosów szczekających psów w oddalonej wsi, kościelnych dzwonów, przejeżdżających na sygnale karetek. Czasem przyfruwał do niej lekki wiatr, oplatał ją chłodem, zaczepiał. Był jak duch. Nie bez powodu przychodził właśnie do niej.

Na wzgórzu próbowała się modlić. Czasem używała do tego słów, czasem po prostu obcowała z nieokreśloną istotą wyższą. Bogiem? Naturą? Nie starała się Jej nazwać ani wyobrazić. Nadać jakiegokolwiek kształtu. Po prostu czuła obecność. Wydawało jej się, że tu na wzgórzu jest przez Nią otoczona ze wszystkich stron, bezpieczna. Czuła, że jest w samym środku jakiejś nieokreślonej Mocy, Dobroci, Miłości. W kościele takie modlitwy jej nie wychodziły. Miała z tego powodu wyrzuty sumienia. I bała się tych wszystkich świętych z książeczki do nabożeństwa, którą babka Ludwika trzymała na półce. Ale bała się tylko wtedy, kiedy była z dala od wzgórza. Tu na samym szczycie zawsze czuła, jakby była pod czyjąś ochroną. Nawet, jeśli nad górą szalała burza, a ona na czubku wystawiała się na strzały piorunów, wiedziała, że tu w tym miejscu, nie może jej się nic stać.

Poczucie bezpieczeństwa gwałtownie znikało, kiedy tylko schodziła w dół. Szczególnie, kiedy zasiedziała się do zmroku i wracała w ciemnościach. Bała się idąc polami, chociaż równiny i otwarte przestrzenie pozwalały jej kontrolować, czy ktoś – człowiek lub duch – niepostrzeżenie nie zbliża się do niej. Strach ogarniał ją, kiedy przechodziła obok niewielkiego lasu, w którym przed laty powiesił się sąsiad. Nie pamiętała go, ale bała się tego miejsca. Niełatwe było przejście brzegiem lasu tuż nad wsią. Zło czyhało. Wyobrażała sobie dużą rękę, która wyłania się z ciemności i wciąga ją do środka. Las był zły i straszny.

Idąc dalej przez stary most wypatrywała, czy nie zastąpi jej drogi niemiecki strażnik straszący tu od czasu okupacji. Czekała aż usłyszy miarowy stukot żołnierskich butów.

Na skrzyżowaniu miała pojawiać się kobieta bez głowy, ale strach był tu już mniejszy, bo dom był w zasięgu wzroku.

Bała się tych powrotów po ciemku, a jednak za każdym razem wydłużała pobyt na wzgórzu w nieskończoność.

Czasami nie miała czasu, by dobiec na wzgórze, wtedy wychodziła tylko do linii lasu. Zatrzymywała się i przez długą chwilę syciła widokiem swojej góry.

Góra stała dostojnie pośród równinnych pól roztaczających się wokół . Z tej perspektywy miała idealne kształty. Była w niej jakaś czystość, harmonia. I moc.

Od południa góra była naga. Jej kamienne ciało – jasne, zbudowane z wapienia, tylko gdzieniegdzie porośnięte było skalniakami i zaczepnymi krzakami dzikiej róży. Ale można je było dostrzec dopiero z bliska.

Od północy wzgórze było zalesione, mroczne i wilgotne. Nawet w słoneczny dzień było tam ciemno. Dziewczynka rzadko zapuszczała się w tę część.

..

Wtedy był upalny dzień, ciężki. Wdrapała się na wierzchołek. Słońce paliło. Żadnych powiewów wiatru. Wydawało jej się, że za chwilę stopi się jak masło. Myśli były wolniejsze, wszystko zastygło w bezruchu. Nawet wieś w oddali była jakaś wyjątkowo cicha. Psy nie ujadały jak zwykle, zamilkł turkot maszyn. Gdyby nie dźwięk kościelnych dzwonów, pomyślałaby, że wieś wymarła. Dziewczynka posiedziała na szczycie dwie, może trzy godziny. Upał dawał się we znaki. Nie miała ze sobą wody, postanowiła więc wrócić do domu. Było cicho. Żadnych głosów, żadnych dźwięków, szumów. Słyszała tylko szuranie swoich stóp po trawie.

Była już pod lasem. Ptaki nie śpiewały, kundel, który zawsze oszczekiwał ją przy moście, tym razem milczał. Dziwne. Nikogo nie było przy drodze. Żadnych samochodów, ludzi, grzebiących w rowie kur. Poczuła niepokój. Może to ten upał spowodował, że wszystkie żywe istoty pochowały się. Psy, koty, kury, ptaszki, pszczoły, mrówki, muchy, krowy, ludzie.

Wbiegła do domu. Drzwi były lekko uchylone, ale wewnątrz nie było nikogo. Ani rodziców, ani siostry. Sprawdziła piwnice i strych. Zatelefonowała do sąsiadów. Nikt nie podniósł słuchawki.

Wyszła na drogę. Absolutna cisza. Słońce było już po zachodniej stronie. Spływało ciężko w dół. Nie było żywej duszy – nigdzie. Obiegła pół wsi, zaglądała do domów, penetrowała kolejne pomieszczenia. Krzyczała. Nikt jej nie odpowiadał.