Helena Husarka pierwsze pieniądze zarobiła na przemycie. Potem bacowała, woziła drzewo w Bieszczadach. Pracowała ciężej, niż niejeden chłop. Dwa razy cudem uszła śmierci. Nieraz dała wyraz swojej odwagi. Zawsze bała się tylko ludzkiej nieuczciwości i czarów.
Mówią o niej Husarka, ale nazywa się Helena Bartel. – Pradziady pochodziły z Husarów – mówi z dumą o genezie swojego przydomka. Z okien okazałego drewnianego domu na Gubałówce roztacza się widok na wykupione wokół działki. – To wszystko zdobyłam ciężką pracą. Harowałam od dziecka – opowiada. Przynosi różową czapkę uplecioną na drutach, a potem wyczesaną grzebieniem. Trudno dziś policzyć, ile takich czapek wyplotła. To dzięki nim rozbudowała dom, postawiła pomieszczenia gospodarskie, kupiła pierwsze owce i konie. Była wtedy jeszcze panną.
Zanim te czapki przemieniły się w pieniądze, trzeba je było przemycić na Czechosłowację i tam sprzedać. – Czapki owijane były wokół ciała bandażem i tak się szło. A z Czech przywoziło się saksofony, zamki błyskawiczne, rajstopy – opowiada. Chodziła przez przejście (przepustkę dostawała raz w miesiącu) i częściej przez zieloną granicę.
Szło się dla pieniędzy, ale pani Helena nie ukrywa, że po prostu lubiła ryzyko. Najmilej wspomina zimowe przeprawy na nartach.
– Mieli mnie na oku. Tajniaki wynajęli nawet u mnie pokój, ale kapnęłam się szybko, po co przyszli, bo był maj, nikt inny nie wynajmował wtedy pokoi. Zrobili mi rewizję, ale nic nie znaleźli. Jakby znaleźli u mnie czechosłowacki saksofon, poszłabym siedzieć – podkreśla.
Kiedy widziała, że za bardzo depczą jej po piętach, postanowiła zmienić fach i zajęła się bacowaniem. – Jeszcze kiedy byłam dzieckiem, wujek przepowiedział mi, że będę bacą. Owce mnie zawsze cieszyły. Umiałam je strzyc, doić – opowiada. Pojechała aż w Bieszczady, bo jak mówi: – Na Podhalu były małe areały, a tam pola było dużo.
Był rok 1967. Z 300 owcami, podbacą i 2 juhasami wyruszyła w nieznane. Poradziła sobie. – Chłopi mnie szanowali i liczyli się ze mną. Nie było kłopotu. A ja dbałam o nich, dobre jedzenie woziłam im z Podhala – opowiada.
– Z wilkami był kłopot, więc nabyłam czeski pistolet. Raz, jak wsiadałam na motor, pistolet mi wypadł. Zobaczył to jeden kierownik noclegowni w Berechach, zastrzelił potem jelenia na moje konto. Za parę dni było u mnie wojsko, wzięli mnie na przesłuchania. Okazało się, że mieli mnie na oku. Informacje o moim wcześniejszym zajęciu przyszły z Podhala tu. Podejrzewali, że dalej przemycam – wspomina.
Jak kończył się sezon na bacówce, dzięki swoim trzem dorodnym koniom zarabiała na wywózce drewna z lasu. – Dwa ciężkie konie były do zrywu kloca, jeden mniejszy – do zrywu szczapów. Robota była bardzo ciężka i niebezpieczna. Ale ja z końmi miałam do czynienia od małego. Dawałam sobie radę. Byłam silna. Nie byłam gruba, ale mówili, że we mnie waży siła – opowiada.
– Mieszkaliśmy w budynku Bieszczadzkiego Parku Narodowego, dla którego pracowaliśmy. Dali mi pokój z takim dziadkiem Ukraińcem, żebym mogła spokojnie przy nim spać. Miał 92 lata, więc nie zagrażał mi seksem. Jego zięć zastrzelił 42 Polaków w kościele, potem jego zabili Polacy. Ale dziadek był w porządku, mówił, że przy nim nie muszę się bać – opowiada.
Jak się później okazało, było się czego bać. Miejscowi krzywo patrzyli na górali, którzy przyjechali tu na zarobek. Czyhali na konie i pieniądze pani Heleny. Dwa razy cudem uszła z życiem. – Raz jechałam w nocy koniem z miesięczną wypłatą. Miałam przy sobie 17 tys. zł, to było dużo pieniędzy, z pracy trzech koni. Ukraińcy wyskoczyli z lasu, koń stanął dęba, a ja do dziś nie wiem, jak to się stało, że nie spadłam i zdołałam uciec. Gdybym spadła, na pewno by mnie zabili – przekonuje.
Innym razem kościelny obiecał ją podwieźć z pieniędzmi swoim motocyklem. – To było we Wołkowej. Przychodzę, a żona kościelnego mówi, żebym nie jechała, bo mnie zabiją. Poszłam na nogach. Jak z daleka słyszałam motor, chowałam się po krzakach. Godzinę ten motor jeździł za mną, ale mnie nie znaleźli. Przebiegałam 16 kilometrów, jak dotarłam, byłam mokrutka i ledwo żywa – opowiada. – To tylko opatrzność Boska, że nie zginęłam – dodaje. Na pamiątkę tych dwóch zdarzeń postawiła w Bieszczadach kapliczkę, ufundowaną za uratowanie życia. – Miejscowi już nas tak nie lubili, że nawet konia nie chcieli mi okuć. Musiałam z nim jeździć kilkanaście kilometrów – wspomina.
W Bieszczadach spędziła 3 lata, potem wróciła na Podhale. Posiadłość na Gubałówce rosła. Każdy, kto w sąsiedztwie chciał sprzedać działkę, szedł do Husarki. Kiedy miała 37 lat, postanowiła wyjść za mąż. Miała już wtedy kilkuletniego syna, ale za jego ojca nie chciała się wydać. Zaglądał do kieliszka, a poza tym nie podobał się jej matce.
Teraz na męża wybrała sobie sąsiada. Znała go dobrze od dzieciństwa, był od niej 13 lat starszy. – To było małżeństwo z rozsądku, sprzykrzyło mi się być samej, wszystko było na mojej głowie – tłumaczy. – Chłop był urzędnik, ja urodzony rolnik, dalej musiałam harować, z niego nie było przy gospodarce wielkiego pożytku – twierdzi.
Rok po ślubie na świat przyszedł drugi syn, Staszek. Pani Helena niedługo usiedziała na miejscu. Kiedy syn miał 3 lata, znowu pojechała z owcami na bacówkę, tym razem do Stronia Śląskiego. Pole wynajmowała ze spółdzielni rolniczej. Krążyła pomiędzy domem na Gubałówce a bacówką na Dolnym Śląsku. Podbacą był jej brat, który pilnował wszystkiego na miejscu.
Ostatnim miejscem jej bacowania był Kowaniec w Nowym Targu. – Wynajmowaliśmy bacówkę od Szlagi. Syn miał już wtedy 13 lat, to mi pomagał – opowiada. Jednocześnie handlowała cielakami.
– Dokupowałam ziemię, nie widząc interesu na Gubałówce. Wtedy nic się tu nie działo. Skupywałam dla gazdówki, dla rolnictwa – opowiada. – Nie mogę teraz przepatrzeć, jak w Zakopanem ludzie łatwo wysprzedają ziemię ojców, ziemię tak ciężko zapracowaną – podkreśla.
Dziś pani Helena jest schorowana. Bolą nogi, ma wybite kręgi, a na ręce wyrosła z przesilenia bula. – To nie tylko robota, to czary – mówi tajemniczo. – Czary istnieją, przekonałam się o tym na własnej skórze – dodaje. – Jak była dzieckiem i wujek mówił o czarach, nie dowierzałam. Wujek opowiadał, jak zaczęły mu się doić krwią krowy. Jedna wróżka powiedziała, żeby uciął palec żabie, która przyjdzie do jego domu. Wtedy zobaczą, kto poczarował im krowy. Zdziwili się z ciotką z tej rady, ale żaba rzeczywiście przyszła. Ucięli jej palec. Na drugi dzień patrzą, sąsiadka jest bez palca.
– Mnie czary dopadły trzy lata temu. Do miesiąca ubyło mnie 8 kilogramów. Żołądek mnie ściskał tak, że nie mogłam nic zjeść. Myślałam, że to będzie już koniec – mówi.
Mówi, że lekarze orzekli osteoporozę. Skutki ich leczenia nie były zbyt widoczne, dopiero brat poradził jej bioenergoterapeutę na Śląsku, który jej pomógł. To on powiedział jej, że ktoś ją zaczarował, że za duże pieniądze wynajął czarownicę z Krakowa. – Masz niebieską nitką owinięty żołądek. Chce cię skończyć – usłyszała. – Nie dowierzałam wtedy. Ale po kilku wizytach u niego i jeszcze u innego bioenergoterapeuty z Kielc, zaczęłam czuć się dobrze – podkreśla. – Wiem, kto mi to zrobił – dodaje.
– Teraz już nic nie robię, czary zjadły mi zdrowie, a po rozprawie, na której usłyszałam, jak zięć siostry powiedział, którędy szły płoty, dostałam zawał – dodaje.
Mówi, że broni po sądach swojego, bo za każdym metrem ziemi kryje się jej ciężka praca. Syn Staszek, choć nie żyje dziś już z rolnictwa, dalej prowadzi gospodarstwo. – Gazdówka musi być, jak przyjdzie czarna godzina, żeby umiał wszystko przy niej zrobić – stwierdza stanowczo.