Andrzej Komperda Duda z Rogoźnika sprzedał konia, bo bardzo chciał iść na pieszą pielgrzymkę z Giewontu na Hel. Marzenie spełnił, tylko teraz konia nie może kupić takiego, jakby chciał.
– Niełatwo dziś kupić dobrego konia – twierdzi 75–letni mieszkaniec Rogoźnika. Na jarmark chodzi w każdy czwartek, ale za każdym razem wraca rozczarowany. – Koń musi być urodny, spokojny, taki, żeby się auta na drodze nie bał, a w stajni człowieka nie kopnął – tłumaczy. – Urodny koń to taki, co ma główkę niedużą, kark do góry, nóżkę prostą, krzyż rozszczepiony, najlepiej gniady, i żeby na nogach miał białe skarpetki i na czole gwiazdkę – rozmarza się rogoźniczański gazda.
U pana Andrzeja koń był zawsze, i powóz, i sanie. – Moim powozem to i papieża woziłem, jak jeszcze był biskupem, z Rogoźnika do Ludźmierza – opowiada o Karolu Wojtyle, który na Podhalu bierzmował młodzież.
Choć koń to zawsze była wielka miłość i duma pana Andrzeja, pragnienie udziału w pielgrzymce było jeszcze większe. Dlatego, gdy synowa powiedziała, że jak chce przez miesiąc pielgrzymować, konia musi się pozbyć, nie zastanawiał się długo. I choć tęskni za zwierzęciem w stajni, decyzji swojej nie żałuje.
To była jego pierwsza pielgrzymka w życiu i od razu taka długa – przez całą Polskę. – Intencje miałem takie, żeby Bóg nas zachował od nieszczęścia – od wojny, głodu, trzęsienia ziemi. Bo to trzęsienie, co u nas było, to jakby Bóg dotknął nas palcem, że jest – tłumaczy pan Andrzej.
– Nie byłem siebie pewny. Nie wiedziałem, czy dojdę. Zaufałem Bogu, pomyślałem, że jak będzie chciał, żebym doszedł, to dojdę. Do Częstochowy szło nas 210 osób, potem na Hel już tylko 60. Nie czułem się zmęczony. W ciągu jednego dnia robiliśmy 30–40 kilometrów, po drodze mijaliśmy 2-3 kościoły. Za każdym razem wstępowaliśmy na modlitwę i odpoczynek. Tam nabierałem siły – opowiada. Śpiewaliśmy wsze niejakie pieśni i modliliśmy się do krzyża – dodaje.
Pan Andrzej gazdówką się już nie zajmuje. Przekazał synowi, choć formalnie w dokumentach ciągle jeszcze gospodarka stoi na niego. – 7 hektarów pola, 3 krowy, 3 byczki – wymienia.
Życie go nie oszczędzało. Miał rok, gdy zmarł ojciec, a mama drugi raz wyszła za mąż. – Ojczym nie był zły, ale stary był, wypić lubił, to i rozkoszy w domu nie było – mówi. Miał 6 lat, gdy wybuchła wojna. – Paśliśmy krowy, gdy przyleciały samoloty, zakrążyły ponad wieś. Nie wiedziałem, co to znaczy. Potem mama powiedziała, że to wojna. Ludzie z dobytkiem uciekali na wozach, my zostali – wspomina.
Życie było biedne. – Choć żyli my z gospodarki, mama jajeczka nie uskwarzyła, bo wszystko szło na sprzedaż – wspomina. Najgorzej było w czasie wojny, kiedy Niemcy najpierw zabrali młynek, którym mama mełła mąkę, potem wzięli 2 krowy, zostawili tylko ciele. – Czasem, jak mama skąd przyniosła mleka, to dolewała drugie tyle wody i tak to był wielki rarytas – opowiada.
Pan Andrzej skończył 4 klasy podstawówki. Dzieciństwo zeszło na pasieniu krów, na zabawy nie było wiele czasu. Do dziś jednak pamięta zabawę „w ryboka” i „w cyksa”. Gdy miał 9 lat, już kosił zboże. – Z owsa tylko głowa wystawała się – śmieje się.
Pierwsze pieniądze zarobił, gdy miał ok. 10 lat. – Poszli my na kolej, wtykali my kołki w dziury, żeby gwoździe twardo wchodziły – opowiada. Na rower też sam zarobił: – Robilimy z kolegą miotły z mchu, targali my ten mech w lesie. Potem miotły sprzedawało się na jarmarku. Tak uzbierałem na stary rower, ale jaki wymarzony – wspomina.
Do wojska poszedł, gdy miał 19 lat. Trafił do Krapkowic koło Opola, do batalionu wartowniczego. Podobało mu się. – Jeść mi dali, ubrali, a w domu bieda piszczała – wspomina. – Wróciłem na Boże Narodzenie, a na wiosnę już się żeniłem – opowiada. Jego wybranka miała zaledwie 16 lat. – To była miłość – podkreśla. – Jej rodziców długo prosić nie trzeba było. Ja byłem muzykant, teść – tonecnik, to my porozumienie dobre mieli – śmieje się. Bieda nadal dawała się we znaki. Żona pracowała w kombinacie, on pilnował gazdówki. Materiały na budowę domu zbierali przez 10 lat. Żeby dom wykończyć, pan Andrzej pojechał do Ameryki. Rok pracy za oceanem wystarczył, by dokończyć izby i pobudować stajnie. – 100 dolarów to wtedy było coś, wystarczyło na zakup pustaków na całe sopy – przypomina sobie. W 1987 roku do USA wyjechała żona i jest tam do tej pory. Już 20 lat. – Nie wyzierali my tej Ameryki, ale kuzynka żonę zaprosiła, wizę jej dali, to poleciała. Ja już tam na pewno nie pojadę – stwierdza stanowczo. Widziałem i USA, i w Kanadzie byłem, i w Watykanie. Jak mi jeszcze siły pozwolą, to za 5 lat pójdę jeszcze raz przez Polskę, na pielgrzymkę na Hel – twierdzi. – To moje marzenie. Ale marzę też o szczęśliwej starości i śmierci. Żeby nie leżeć na pościeli, żeby nikt nie miał ze mną pokłęby, żebym nie cierpiał – mówi spokojnie. – Bo tylu już moich kolegów pomarło, a ja jeszcze Polskę przeszedłem na piechotę.
Beata Zalot, Tygodnik Podhalański