Ania Ramska z Cichego ma nietypowe zainteresowania jak na uczennicę liceum. Pasjonuje się hodowlą owiec. Wie na temat tych zwierząt prawie wszystko i zdarzyło się już, że doświadczeni rolnicy przychodzili do niej po poradę.
Ania wstaje codziennie przed szóstą. Zanim sama zje śniadanie, idzie do obory, by nakarmić zwierzaki. Sypie siano i daje im wodę. Najmłodsze jagnięta podsadza pod matki. Mimo wprawy, zajmuje jej to prawie godzinę, bo jej stado liczy sto owiec (matek) i ponad 120 jagniąt, które przyszły na świat w tym roku.
Potem jest prysznic, szybkie śniadanie i wyjazd do oddalonej o ponad 20 kilometrów szkoły – Licem Ogólnokształcącego nr 1 w Nowym Targu.
– Jak wraca po szkole, to także najpierw jedzą zwierzęta – śmieje się mama licealistki, Maria Ramska. – Ania niechętnie wpuszcza innych do obory, bo ona wie najlepiej, ile dać siana, a bardzo denerwuje się, gdy ktoś je marnuje – dodaje.
Drugi posiłek zwierzaków składa się z siana, kiszonki i wody. To także czas, by pogłaskać swoich ulubieńców – Pusie, Bartka i Kleosie. Choć jak zdradza mama, Pusia popadła ostatnio w niełaskę, Ania się na nią obraziła, bo odrzuciła jedno z urodzonych przez nią bliźniąt i małe jagniątko zdechło. – Ania się do niej przez 2 tygodnie nie odzywała, Pusia chodziła za nią, dopominała się pieszczot, a Ania udawała, że nie ma czasu – zdradza mama.
Wieczorem wizyta Ani w oborze jest najdłuższa, zwierzęta dostają trzeci posiłek, karmiące matki otrzymują owies i specjalna mieszankę. – Proszę nie pytać się, kiedy Ania się uczy – mówi mama patrząc karcącym wzrokiem na córkę. – Kiedyś nauczyciela geografii ochrzaniała mnie za słabą ocenę z klasówki. „Krowy pasiesz, że nie masz czasu na naukę” –. pytała. A jaj jej mówię, że nie krowy, tylko owce” Cała klasa się śmiała – wspomina Ania.
A wie pani jak Anka spędza wolny czas. Na wirtualnej farmie – śmieje się siostra 17-latki, Joanna Ramska. – To taka gra komputerowa – dodaje.
Dzieciństwo w żłobku
Ania jest dzieckiem nauczycieli. Jej nieżyjący już tata był wieloletnim dyrektorem miejscowej szkoły, a gazdówkę, traktował jako hobby. To on zaraził córkę hodowlą owiec. – Ania od początku uwielbiała zwierzęta i miała z nimi niesamowity kontakt. Jak jeszcze nie chodziła dobrze, zabieraliśmy ją do obory i my z mężem karmiliśmy zwierzaki, a ją wkładaliśmy do żłobka, bo była tam bezpieczna. Wpatrywała się w owce jak zahipnotyzowana – opowiada pani Maria. Gdy była już większa pomagała ojcu, a często zaskakiwała swoją wiedzą i spostrzeżeniami. Po jego śmierci zupełnie przejęła kontrolę nad stadem.
Dziś gazdówka Ani składa się z ok. 100 matek – wyłącznie cakli czyli pierwotnej rasy górskiej charakterystycznej dla tego regionu. Ania uczestniczy w programie unijnym, którego celem jest ochrona genetyczna tej rasy. Dotacja od każdej matki wynosi 330 zł. – Cakle to takie nieduże owce, z długimi pyskami, wełną twardą, ale za to mają dużo mleka – opowiada. – Rasa ta zanikła w pewnym momencie zupełnie, bo górale zaczęli nabywać owce, które mają miękką wełnę – tłumaczy. Teraz jest odtwarzana.
Dziewczyna zna każdą ze swoich owiec, zna historię chorób, pochodzenie, charakter. – Każda przecież inaczej wygląda, trudno je pomylić – tłumaczy.
Czas narodzin
Początek roku to zawsze okres wzmożonej pracy, bo zaczynają się porody. Przy cięższych przypadkach, Ani pomaga dyżurny miejscowy akuszer – Tadeusz Strączek.
– Pracy przez ostanie tygodnie było dużo – przyznaje Ania.– Trzeba było pilnować, żeby owca nie porzuciła małych, szczególnie jak były bliźnięta. Najmłodsze trzeba podstawiać matce do karmienia. Jak jest jakieś wątłe jagnie, trzeba go szczególnie pilnować – opowiada.
Na wiosnę owce pójdą na bacówkę, więc Ania odetchnie trochę, choć – jak twierdzi jej mama – już dziś przeżywa, bo owce powędrują pod opiekę nowego bacy, na Jaworki. – Jak znam życie, będzie nas męczyć, żebyśmy latem z nią tam jechali – śmieje się Janek, szwagier dziewczyny.
Zanim pójdą na hale, Ania stopniowo przyzwyczaja ich żołądki do świeżej trawy. Takie wypasy wyglądają ciekawie, bo owce za Anią chodzą jak psy.
W tym roku żadna z jej owiec nie powędrowała na wielkanocne stoły we Włoszech. – Dawniej dziewczynki długo myślały, że owce jadą do Włoch, bo tam są lepsze pastwiska – mówi mama. – Nie mówiliśmy im prawdy, żeby nie płakały. To było bardzo nieprzyjemne, gdy oddawaliśmy jagnięta, bo matki przez 3 dni za nimi w oborze płakały – tłumaczy.
– Bywa, że ktoś przyjdzie po poradę do Ani, np. jeden gazda z Szaflar przyjechał, żeby oceniła, czy jego owca to cakla, czy spełnia warunki. Nawet jej zapłacił 50 zł za poradę, co nie za bardzo mi się spodobało – opowiada pani Maria.
Sędziwa Rakieta
Towarzyszymy Ani przy wizycie w oborze. Pusia przybiega do niej natychmiast. Ania głaszcze ją pod mostkiem, bo to u owiec ulubione miejsce. Pusia ma 6 lat, urodziła już 7 jagniąt. – Była z bliźniaków, więc musiałam ją dokarmiać z butelki, stąd nasza szczególna więź – tłumaczy Ania. W gronie faworytów młodej hodowczyni jest też „Bartek” ze względu na przymilny charakter. Seniorką w stadzie jest 11-letnia „Rakieta”. – To rzadki wiek jak na owce, a Rakieta ma jeszcze wszystkie zęby. Na imię zasłużyła sobie niezwykłą skocznością, pokonuje każdy płot – śmieje się Ania.
– Ania jeszcze jako mała dziewczynka potrafiła wypatrzeć różne choroby u owiec – a to zaropiałe oko, wrzody, dziwne zachowanie – opowiada mama. – Kiedyś, jeszcze za życia męża, byliśmy z wizytą u jego rodziców. Ania telefonuje, że jagnię padło. Zanim zdążyliśmy wrócić do domu, Ania zrobiła owcy sekcję zwłok i stwierdziła, że przyczyną zgonu było zapalenie płuc – wspomina pani Maria. Poznała po przekrwionych płucach.
Ania nie ma wątpliwości, kim będzie w przyszłości. Chce studiować zootechnikę na krakowskiej Akademii Rolniczej. Oczywiście zaocznie, bo w innym przypadku musiałaby się do akademika w Krakowie przeprowadzić ze wszystkimi swoimi podopiecznymi.
Beata Zalot, Tygodnik Podhalański 2011 r.
Artykuł zwyciężył w konkursie Local Press 2011 w kat. rolnictwo